O indianach w Lesie Miejskim
Ten róż bijący was po oczach od samego wejścia wbrew pozorom nie jest przejawem mojego "zdodyzowania", lecz wynikiem nieudolnej próby doprowadzenia tego bloga do stanu estetycznego. Wyszło jak wyszło, że dzisiejszym mym natchnieniem były szczątki łososia, które ujrzałam w lodówce szukając pożywienia to i jakieś pietno musiało się na mnie odbić zaszalałam więc doprawiajac ten blog właśnie kolorem poszarzałego łososia. Całokształt najlepiej widoczny jest w rozdzielczości 1024 na 768 pikseli.
Zdaje się, że poprzednio coś o Zatorzu rozprawiałam i nie dokończyłam, zatem przeniesmy się znowu na jedna z olsztyńskich dzielnic, gdzie najpierw biją później pytaja o co chodzi. Poniedziałek z tego co pamiętam był dniem umiarkowanie ciepłym. Wiatr nie wiał bezlitosnie to też ze spaceru po parku można było czerpać pewną przyjemność. Minąwszy plac zabaw, na którym rozegrał się dramat mojego dzieciństwa pomaszerowałam przed gmach olsztyńskiego radia. Trochę się poprzyglądałam, trochę poczekałam z nadzieją, że jakiś redaktor zapragnie mnie pozyskać jako goscia swojej audycji i nie doczekawszy się, skręciłam w pobliski ciemny las (w inne lasy nie skrecam, bo i po co:P). Rozkoszując się świeżym powietrzem oraz świergotem ptaków, wolnym krokiem zmierzałam ku "indiańskiej wiosce". Miejsce to również było ściśle związane z moim dzieciństwem, z indianami jedank wspólnego miało niewiele, jedynie nikła część architektury tej "wioski" mogła chociażby kojarzyć się z indianami. W rzeczywistości było to takie małe...nie wiem jak to nazwać. No, niech bedzie, że przypominało - i powiedzmy, że - nadal przypomina coś w rodzaju drewnianej warowni, a właściwie takiego wybiegu na kilku belkach z przybitymi kilokoma deskami, tak żeby dzieci mogły się wyhasać...w miarę bezpiecznie. Mówię w miarę, bo tuż obok tejże "wioski" jest baaardzo stroma górka prowadząca wprost do naszej rodzimej Łyny. I jak się domyślić oczywiście można, w dzieciństwie z tej górki udało mi się (niechcący) zjechać na tyłku, na szczęście do Łyny nie trafiając, chociaż biorąc pod uwagę jej głebokość to co najwyżej bym sobie buty mogła zamoczyć. Odwiedzając to miejsce poniedziałkowego poranka również zamarzyło mi się stanąć nad brzegiem, może niekoniecznie żeby się topić, ponieważ miałam jeszcze tego dnia powrócić na sprawdzian z matematyki, ale tak popatrzeć przez chwilę, poczuć jak zimna jest woda lutowego poranka. Ostrożnymi krokami, powoli, chwytajac sie korzeni, zbliżałam się do mojego celu, gdy... poślizgnęła mi się noga. Sruuuu - zjechałam na sam brzeg. Śmiejąc się jak głupia do siebie, ale w rzeczy samej przyniosło mi to tyle radości, że samą mnie to dziwiło. Miałam pobrudzony plecak, część płaszcza i - z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę nie mając wglądu na swój tyłek - calutkie spodnie. W sumie nie przejęłam się tym zbytnio, zbyt dużą miałam radochę z całej tej mojej wyprawy, ale gdy już wyszłam z lasu miejskiego, niestety ludzie sprowadzili mnie na ziemię. Jedna pani, poinformowała mnie, że mam całe plecu ubłocone, co oczywiscie było uprzejmym gestem z jej strony, tylko mnie trochę wkurzyło, czego jednak nie okazałam. No, bo co miałam zrobić? Idę ulicą, ktoś mówi mi, że sie ubabrałam, ja o tym doskonale wiem i wiem, że tego nie da się tak po prostu strzepać, no to co mam zrobić, siąść na ulicy i płakać? Podziękowałam pani i przeszłam na drugą stronę ulicy, gdzie miałam nadzieję bedzie mniej życzliwców. A zmierzałam w owym czasie do baru "Rodzynek", gdzie w zamiarze miałam uczyć się matematyki. Dyskretnie, starając sie nie pokazywać pleców zajęłam miejsce, złożyłam zamówienie, zapłaciłam, wyjęłam zeszyty i wzięłam się do roboty, w końcu dosyć tych hulanek. Materiał był dość prosty. Między kolejnymi kęsami naleśników z dżemem, które chwilami miały posmak kotleta schabowego, kreśliłam kolejne równania. Czas zleciał mi szybko, w krótkim czasie zwinęłam swoje manatki i jak gdyby nigdy nic powędrowałam na lekcje wf-u, chociaż tutaj również walczyłam z pokusą, jednak musiałam powiedzieć sobie "basta" przypomniwszy jakież to atrakcje czekac mnie będą po powrocie mojej mamy z wywiadówki. W końcu trzeba rozsądnie gospodarować pakietem opuszczonych godzin;) Na wf-ie zreszta okazało się, że gramy mecz międzyklasowej i kto chciał ten grał, kto nie chciał, ten robił co chciał. Ja osobiscie postanowiłam nadal zgłębiać matematykę. Jaki był wynik kazdy wie, tylko pytanie, dlaczego nie zrobiłam tego w domu? Bo leń ze mnie śmierdzący...
Dodaj komentarz