Persona non grata - hoc erat in votis?
Drodzy czytelnicy głodni mojej relacji - nie będzie żadnej relacji. Jestem styrana życiem. Jestem zdołowana i niebezpieczna dla środowiska. Nawet gdyby podszedł do mnie przeuroczy książe z bajki dostał by taką reprymendę słowna, że odechciałoby mu się księżniczek. Jak było? Czy jeśli powiem, że fatalnie, będzie to oznaczać zupełne dno? Było fatalnie. Chociaż nie, wróć. Było uroczo, aczkolwiek ja bawiłam się fatalnie. Próbowaliście się kiedyś bawić samemu? Właśnie, co to za zabawa. Właściwie o żadnej zabawie mowy tutaj nie było. I rycerz, którego zwiastowałam w notce poprzedniej, najzwyczajniej się nie zjawił. A warunki były wyśmienite. Okna wręcz bezszelestnie otwierające się, pokój w sąsiedztwie dalekim od siedziby wychowawczyn i fromborska okolica, wyjątkowo spokojna i urocza porą ciemną. Nici z moich planów. Pokój dzielony z dwoma koleżankami i wszechobecna ignorancja mojej osoby. Tak jak wszechobecny był śmiech i radość tych niefałszywych. Drażniło mnie to niesłychanie. Całymi dniami wesoło rżnęli w karty. Byli tacy...tacy...uprzejmi? Tacy, nie wiem jak to nazwać, tacy inni niż zwykle. Tacy inni niż ja...Ja siedzaca na skraju łóżka próbująca pomiedzy głośnymi przekomarzaniami przy karcianym stole zrozumieć szczątkowe frazy książki Łysiaka - "Asfaltowy Saloon". Książka owszem wyborna, ale...przecież wiadomo, że czytanie, choćby było moją największą pasją wcale nie potrafiło mnie wtedy zająć. Odpływałam ciągle zadręczając się myślami o to jak łatwo człowiek może sobie spaprać żywot. Chociaż chyba bardziej zajmowałam się śledzeniem, czy oni są w swym zachowaniu szczerzy, a nuż to spisek przeciwko mojej osobie, czy to możliwe żebym to ja była takim okropnym przypadkiem? Czy to możliwe, że Alutka pod swoim cukierkowo słodkim pseudonimem jest taką suką? Pardon, ale tak się chyba takie osoby jak ona nazywa. Nie znajdywałam pocieszenia, oni bawili się tak zgrani...wszyscy dobrze czujący się w tym towarzystwie i ja...siedząca na skraju łóżka. I nie denerwowało mnie to, że robię w tej chwili za outsaidera. Wiecie co mnie denerowało na prawde? Oni byli prawdziwi...ja byłam figurą z wosku siedzącą na skraju łóżka. O ile do południa dnia pierwszego miałam względny spokój, wymuszony, ale spokój, o tyle, gdy słońce zaczynało zachodzić najsampierw dopadła mnie wychowawczyni - pani Asia - odbywając ze mną rozmowę indywidualną, a następnie pani pedagog, która wzięła sobie za cel męczyć mnie już do końca tego wyjazdu. Ta rozmowa z wychwowawczynią oświeciła mnie, że jakieś dwa tygodnie temu zostało mi postawione ultimatum. Pod koniec maja wystawiane były próbne oceny, miedzyinnymi z zachowania. Spodziewałam się, że na kartce mogę nie ujrzeć już zachowania wzorowego, aczkolwiek postanowiłam się karmić nadzieją. Było rozczarowanie, rzeczywiście, proponowaną oceną był stopień "bardzo dobry". Powiecie phi, co za różnica. Ano phi, różnica dwóch punktów przy rekrutacji do liceum. Gdyby ocena z zachowania nie miała wpływu żadnego, zdecydowanie byłoby mi obojętne, a tak, dostałabym chyba wylewu, gdyby te dwa punkty zadecydowały o mojej przyszłości licealnej. W każdym razie, gdy już odważyłam się podejść do wychowawczyni, by desperacko spytać się, czy mam jeszcze jakieś szanse na odzyskanie oceny z pierwszego półrocza, dostałam odpowiedź, że oczywiscie, bedą jeszcze wyjazdy...i trzykropek. Ten trzykropek jest tu najważniejszy. Ultimatum bowiem w domyśle trzykropkowym było takie "będą jeszcze wyjazdy, zdążysz pogodzić się z klasą". No to nici z "wzorowego". Dlaczego się nie pogodzę? Bo ponoć ta wasza prawdziwość jest tak ważna, a ja w tej chwili jestem prawdziwa. Mam was dość, mam dosyć waszego towarzystwa wzajemnej adoracji. Mam dosyć waszych żartów, kultury i rozrywek. I nawet, jeśli chwilami czuję skruchę, to jest to skrucha pozorna - chwilowa. Równie szybko jak bym przeprosiła, znów zaczęłabym na was przeklinać. Przepraszanie tutaj, choć to ponoć kwestia honorowa, nie ma sensu. Nie czuję, że chcę kogokolwiek przepraszać...a honor zgubiłam już dawno. A mimo to nie potrafiłam, a może nawet już nie potrafię się uśmiechać. Przez te trzy dni chodziłam jak zbity pies, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Traf chciał, że to właśnie mój pokój okazał się być towarzyskim salonem. Jednak nie był to traf zupełny. Było to do przewidzenia, że mieszkając w jednym pokoju z Jagusią (dlaczego ja tak zdrabniam to imię?!) i Justyną, drzwi nie będą się zamykały. Lepszy los spotkałby mnie, gdybym miała nocować w schowku na miotły. Dodatkowo, jak już wspomniałam, kochana pani pedagog zainteresowała się moja wyalienowaną osobą. Krok w krok łaziła za mną, co rusz próbując nawiązać ze mną rozmowę. Jej osoba drażniła mnie wyjatkowo. Za wszelką cenę próbowała mi pomóc. A to mnie rozdrażniało jeszcze bardziej. Później chyba szepnęła coś Justynie na mój temat, bo ta zaoferowała mi rozmowę, a nastepnie była podejrzanie miła. Co tam podejrzanie, to było sztuczne! Zupełnie jak ja. Ta sytuacja mnie rozjuszyła kompletnie. Byłam wściekła, zapowiadało się, że raza wszyscy poczują się do roli Matki Teresy z Kalkuty i zaczną latac za biedną zagubioną owieczką. Czy wy na prawdę nie rozumiecie, że ja nie jestem miłym zagubionym stworzonkiem? Jestem hieną, która zasługuje na los pustelnika, kompletny ostracyzm. To, że klęczycie nade mną mówiąc "kazdy w życiu popełnia głupstwa" wprawia mnie jedynie w cyniczny śmiech. Nie mogę znieść tej waszej dobroci. Nie mogę znieść myśli, że ja byłam zła pierwotnie, od pierwszego zachłyśnięcia się powietrzem. Tak, nie radzę sobie ze sobą, ale czy wcześniej tego nie komunikowałam?! Dlaczego to lekceważyliście...
Dodaj komentarz