Dokoła kazdy wiedział to...
Zastanawiam się czy napisać o tym. Zastanawiam się, bo niestety jakiś czas temu wpadłam na idiotyczny pomysł rozpowszechnienia tego bloga wśród osób mi znanych. Zastanawiam się, bo sama uważam to co zrobiłam za coś potwornego. Lecz jeśli powiedziało się A, należy powiedzieć B. Okazji do spowiedzi było wiele, nawet czasami pojawiała się chęć, przez sekunde i do następnej sekundy, w której to ochota juz mi odchodziła. Jeśli chęć była silna, wywoływała we mnie chwilowe zwilżenie oczu, lecz chęć spływała ze mnie wraz z pierwszą łzą. Zastanawiam się czasami czy jestem złym człowiekiem, czy tylko głupim dzieckiem. Zastanawiam się, gdzie jest moje sumienie i dochodzę do wniosku, że takowego nie posiadam. Posiadam za to twór sumieniopodobny, który jednak powstzymuje mnie od złych wystepków nie ze względu na szkodliwość tych czynów lecz na to "co powiedzą inni". Gdyby nie "inni" nie wiem czy miałabym jakieś skrupuły. Nie lubię siebie, nie mogę patrzeć na to co z sobą zrobiłam. Śmierdzę potwornym tchórzostwem...A może nie, jestem rozdarta pomiędzy dwoma osobowościami. Jedna mówi mi, że jestem potworem, druga jest pełna dystansu i cynizmu. Z góry można okreslić, że historia dziewczyny z tego bloga nie zakończy się happy end'em. Żałuję, że zostałam obdarzona tak wielkim kredytem zaufania, może gdybym musiała mieć podpis przy spowedzi, nie uniknęłabym tego sakramentu. A kto wie, może bym i sfałszowała sam podpis, ja nie mam skrupułów. Zresztą pewnie poszłabym i poczyniła spowiedź świętokradzką. Żałuję, że nikt mnie nie powstrzymał, cała żeńska część klasy wiedziała o moim zamiarze, lecz to w końcu była moja sprawa. Choć przed samą mszą dwie z nich próbowały mi wmówić, że ksiądz mnie woła, na pytanie "gdzie?" odpowiedziały "w konfesjonale", poczułam jedynie lekki niesmak. W czasie mszy, widziałam wzrok proboszcza, on doskonale wiedział, że do spowiedzi nie poszłam. W jakimś nikłym procencie bałam się, że wytknie mi to, chociażby publicznie. Milczał, lecz jego wzrok, mówił wszystko. Z każdą minutą przed naznaczeniem świetym olejem czułam się coraz ciężej, bałam się, że nie zapanuję nad emocjami. Czułam się trochę jak Raskolnikow, bohater "Zbrodnii I Kary", w tak krótkim czasie popadałam w obsesję, wszyscy patrzyli na mnie jakby wiedzieli co robię. Aż do momentu naznaczenia przez biskupa. Wtedy odpłynęło wszystko. Nie mówię, że doznałam jakiegoś cudownego ukojenia, równoznacznego z jakimś nawiedzeniem. Nie, poczułam spokój. Później była jeszcze świętokradzka komunia i do domu. Wracałam z pewnym smutkiem, choć próbowałam sobie wmawiać, że nic się nie stało, czułam ogromne obrzydzenie do siebie. Chciałabym zanucić "myślę, że nie stało się nic", ale stało się wiele. Nie wiem nawet czy bierzmowanie w moim wypadku jest ważne...