Błagam, Ala, nie zaprzepaść tego, co zdołałaś osiągnąć! Może nie jest to dorobek przytłaczający, ale mimo wszystko świadczy o pewnym poziomie, dlatego błagam Cię, opamiętaj się, przestań udawać ciągłe stany maniakalno - depresyjne! Wiem, że dużo bardziej pociąga Cię czytanie plotek na Pudelku, ale zauważ w końcu, że to nie może trwać wiecznie! WEŹ SIĘ W KOŃCU DO ROBOTY! ZACZNIJ UŻYWAĆ MÓZGU! Wyobraź sobie, że to już maj, zaledwie półtora miesiąca przed pierwszym egzaminem. W maju jak to bywa, kwiaty kwitną na łąkach, na miejskich trawnikach psy poczynają kolejne pokolenia czworonogów, a ty smutnymi oczyma wodzisz za doktorantami... Tymi doktorantami, którzy w najbliższym czasie będą musieli uniemożliwić Ci przystąpienie do egzaminów, bo nie robisz absolutnie nic, sukcesywnie cofasz się w rozwoju.
Wiesz już na pewno, że jeśli cudem uda Ci się jednak pozaliczać kolokwia, to zdasz maksymalnie jeden egzamin. Zdążyłaś się już pogodzić z tą myślą. W końcu nie jest ona aż tak przerażająca, do poprawki pozostałych dwóch przedmiotów zostałyby Ci jeszcze 2 wakacyjne miesiące, w razie skrajnego pecha byłby jeszcze jeden warunek do wykorzystania. Radzę tobie zatem, z całego serca, uświadomić sobie, że jesteś na krawędzi i tylko od ciebie zależy, w którą stronę zrobisz krok (przy założeniu, że złośliwi profesorowie nie istnieją).
Jestem już poważnie Tobą zmęczona, od dłuższego czasu obserwuję to co robisz i nie wiem jak mam do ciebie mówić byś zrozumiała, że twoje życie ma znaczenie, że możesz w życiu coś osiągnąć, że możesz nie zazdrościć, a wręcz być dumną...
Teraz płaczesz, bo to co mówię jest w istocie przykre, ale i tak wszyscy wiemy, że jutro znowu spędzisz cały dzień przed komputerem. Nie tknąwszy książki od konstytucyjnego, na 9 dni przed odroczoną poprawą koła. Jakże ci pomóc, dziewczynko...
W ramach wiosny wznowiłam poszukiwania miłości mego życia. Tym razem postanowiłam to jednak robić bez zadęcia, acz z nutką fantazji. Owa fantazja to nic innego jak dodanie sobie 5 lat w profilu randkowym i wodzenie na pokuszenie panów z przedziału wiekowego 25 - 35 lat. Jestem zatem 25 letnią bezrobotną absolwentką studiów politologicznych. Nie żeby było to moim marzeniem, chodzi raczej o łatwość wcielenia się w rolę. Oczywiście, nie spodziewam się sukc
Zostawianie laptopa na niewiele się zdało, czas jaki zyskałam na uwolnieniu się od wszchpotężnej mocy tego pożeracza czasu, a który miałam wykorzystać na naukę do poprawy koła, ostatecznie przeznaczyłam na bicie rekordów w zbijaniu kulek na komórce. Założę się, że nawet, gdyby dobry los zesłał mnie na miesiąc na bezludną wyspę, wyposażając jedynie w podręczniki do prawa konstytucyjnego i powszechnej historii państwa i prawa, prędzej zbudowałabym tam piramidę niż przeczytała chociażby fragment któregoś z podręczników. Nie rozumiem samej siebie. W liceum jeszcze udawało mi się odnajdować jakieś szczątki rozsądku i ostatecznie, w obliczu zagrożenia, wziąć się do nauki. Teraz, gdy na dniach mogę sprawić, że wylecę z - wymarzonych przecież - studiów, gdy do nauki mam rzeczy, w gruncie rzeczy niepomiernie bardziej interesujące niż nauka procesów życiowych pantofelka czy budowy i funkcji tkanki mięśniowej, otworzenie książki przychodzi mi z większą trudnością niż umycie wszystkich okien w domu. Wiem, co mówię, bo właśnie w ramach przedświątecznych porządków dokonałam tego wiekopomnego czynu. Mój mózg jest niezdolny do nauki! Co jednak śmieszniejsze, im bliżej mi do pożegnania się ze studiami, tym bardziej mi się marzy prawnikowanie. Nie jest to jednak, niestety, źródłem jakiejkolwiek motywacji, konstruktywnej motywacji.
No dobra, o tym, że nie jestem typem naukowca, już wszyscy wiemy, co poza tym...
Wróciłam do Olsztyna. Mało kiedy tęskniłam za nim tak jak przez ostatnie 3 tygodnie. Tęskniłam za Olsztynem jako miejscem mojej beztroski. Teraz, gdy wróciłam ze wzruszenia i ekscytacji nie mogę spać. Wszystko zdaje się takie pachnące, smaczne, miłe. Nie mogę się doczekać jutra - zakupów wizyty u babć i wszystkiego co czeka mnie po tym. Dziwnie się czuję, choć mam wrażenie, że to nie jest żaden z tych moich odlotów typu "jutro zawładnę nad światem, od jutra będę żyć". Aczkolwiek niewykluczone, że to jakaś odmiana jednego z tych stanów nadmiernego podniecenia wywołanego zazwyczaj kubkiem kawy albo nadmierną ilością spożytego cukru. A może to po prostu nawyk kładzenia się o świcie. W każdym razie obecnie turlam się po całej powierzchni łóżka nie mogąc znaleźć czułych ramion Morfeusza, który dziś mógłby przybrać twarz wysokiego bruneta napotkanego w pociągu. Ot, nic szczególnego, we włosy miał wtarty żel a'la włoski amant, w ręku dzierżył portret tybetańskiego mnicha(nie pytajcie mnie dlaczego, po prostu miał ze sobą portret tybetańskiego mnicha), lecz myślę (uwaga, zaczynam fantazjować) że odrobina mojej perswazji mogłaby sprowadzić tego chłopaka na właściwą drogę. Tym bardziej, że podstawy dobrego wychowania miał już wpojone, gdyż widząc jak nerwowo spoglądam na moją ciężką walizę umieszczoną na przedzialowej półce, zaproponował pomoc. Koniec historii, choć z tego co wiem (widziałam), studiuje na moim wydziale, więc może jeszcze kiedyś nasze drogi się zejdą.
Moją uwagę dzisiejszej nocy zajmuje też kwestia kłamstwa. Jak wiadomo zwykłam dużo myśleć o sobie i w ramach jednego z takich seansów myśli, zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem kłamstwo nie pozwoliłoby mi się ponownie odnaleźć. W końcu w tych zeszłych czasach, które tak gloryfikuję, kłamałam jak najęta, głównie rodzicom... no i studentom co do wieku:> Zastanawiam się czy kłamstwo nie pomogłoby mi w odzyskaniu pewnego komfortu psychicznego. Jaśniej, gdybym przykładowo mówiła rodzicom, że na uczelni wszystko mam pozaliczane, że uczę się dzień i noc, być może nie dostawałabym ataków empatii, kiedy to czuję się jeszcze bardziej beznadziejnie, bo wiem, że przez swoje zachowanie martwię rodziców, trwonię ich pieniądze, obniżam standard życia itd. Tak żeby mój postęp był wyłącznie moją sprawą. Wyjątkowo głupia teoria, wiem, ale już zaczęłam ją wcielać w życie, mówiąc tacie, że zaliczyłam koło z konstytucyjnego. Mój Boże, to wszystko jest nie na moje nerwy. Przecież ja widzę, ile oni tyle wysiłku wkładają w to żebym ja wyszła na ludzi, a jestem tak zupełnym zerem, że nawet dzielić przeze mnie nie można. Eheu... smutno się zrobiło ;_;
Coś jeszcze miałam napisać, ale umknęło to mojej pamięci. Aha przypomniałam sobie. Jeszcze większa bzdura niż z tym kłamstwem. Doszłam bowiem do wniosku, że mam problem z tłumieniem emocji i że formą terapii moglaby być dla mnie wulgaryzacja języka. To znaczy między niektóre słowa w notkach wplatałabym jakieś "o kur**", "ja pier****" albo "ja je***". Rzucanie mięsem nie jest mi obce, w moich myślach to refleksja nadzwyczaj częsta, aczkolwiek w obecności innych osób mam blokadę przed używaniem takich zwrotów, więc może jest to jakiś trop... Z drugiej strony wzdryga mnie jak słyszę, że jakaś białogłowa bezwstydnie kala swoj język podobnymi określeniami i mam wrażenie, że porządne samce też nie przepadają za takim aparatem pojęciowym u samic. Z trzeciej strony, jak sobie rzucę przekleństwem, to takie pewniej na nogach czuję...
W niedzielę jadę z olsztyńskim kołem Gazety Polskiej (i mamą) do Warszawy, będę brała udział w obchodach rocznicy katastrofy (zamachu?) smoleńskiej.
Jest co raz gorzej i nie pisze tego dlatego, że szczególnie lubię się umartwiać nad sobą. Jest źle, może być beznadziejnie, jeśli natychmiast nie podejmę odpowiednich kroków. Jak się można było spodziewać, nie udało mi się zaliczyć koła z konstytucyjnego. W zeszły poniedziałek stałam się oficjalnie członkiem elitarnego grona ludzi ustawionych w pierwszym rzędzie do odstrzału. Elitarnego, bo na blisko 90 ludzi mających zajęcia z tą prowadzącą, noga powinęła się jakimś 3 czy 4 osobom. Łatwo się zatem domyślić, że bynajmniej nie wynikało to ze złośliwości prowadzącej. Dobra wiadomość jest taka, że mogę tą ocenę poprawić. I myślę, że to zrobię, pod warunkiem, że w tą sobotę zostawię laptopa na biurku w Olsztynie i nie zabiorę go już nigdy więcej do Torunia.
Jestem uzależniona i to nie jest ot takie sobie podśmiewywanie z jakiejś błahej słabostki typu jedzenie czekolady na kilogramy. Komputer, a w szczególności mieszczący się w nim Internet, sprawiły, że całkowicie przeniosłam swoje życie do wymiaru wirtualnego, w którym realizowałam większość swoich potrzeb, a przynajmniej wydawało mi się, że je realizuję, bo w rzeczywistości była to iluzja. Weźmy na przykład te słynne spotkania ze studentami poznanymi przez Internet. Przecież 90% z nich było totalną porażką, we wszystkich niemal przypadkach nie dochodziło do kontynuacji. Praktycznie od 2006 roku nie udało mi się z nikim zawiązać jakichś cieplejszych więzi. Nie mówię tu o związkach, lecz zwykłym kolegowaniu się. Znamienne jest też to, że im mniejszy miałam dostęp do komputera (czasy ojcowskiego koncesjonowania mi Internetu), tym pożyteczniej go wykorzystywałam. Teraz, gdy siedzę tu dzień i noc, niczym nieograniczona, nie potrafię się nawet zebrać by wydrukować potrzebne mi na zajęcia materiały. Siedzę tu i tak naprawdę nic nie robię, bo nawet rzeczy, które czytam, nie mają żadnej wartości.
Moje życie jest obecnie ruiną. Ludzie mają mnie za niemowę i dziwaczkę, choć przecież wszyscy wiemy, że nie jestem przesadnie tępa czy niezrównoważona psychicznie. Po prostu muszę nadrobić pewne etapy rozwoju, których nie przeszłam uciekłwszy w świat Internetu. Dlatego pojutrze odłożę tego pieprzonego laptopa na półeczkę w moim olsztyńskim pokoiku i niech mi ręce świerzbem porosną, jeśli dotknę go wcześniej niż za 2 tygodnie. Chcę żyć! Nie chcę już gnić zamknięta w pokoju i obrażona na cały świat, ukradkiem podglądając innych. Chcę mieć swoje życie, być aktywną, zaangażowaną.
Ja wiem, to wszystko podpada pod tzw. osobowość typu borderline... ale przed Freudem nikt nie używał takiego określenia. W czasach, gdy jeszcze masło było masłem, a kiełbasę robiono z mięsa, nazywało się to niedojrzałość i znakomitej większości ludzi udawało się z tego wyjść czy po prostu wyrosnąć. Sądzę, że przy minimalnym wysiłku mnie również to czeka.
Myślę o sobie często i namiętnie. O żadnym mężczyźnie nie myślę tak często jak o sobie. Ostatnio wymyśliłam, że nie od razu Kraków zbudowano. Sprytnie, nie? W odniesieniu do mnie ma to znaczyć, że nie zmienię się z dnia na dzień, nie ma szans, dzień w którym sama z siebie wyjdę do ludzi i zostanę duszą towarzystwa nie nadejdzie nigdy. Możliwe, że kiedys nadejdzie dzień, w którym przestanę obgryzać paznokcie, kiedy indziej obudzę się bez potrzeby pochłonięcia kilku tabliczek czekolady, kiedyś na pewno też poznam ciekawych ludzi i po jakimś czasie się z nimi zaprzyjaźnię. Wszystko to mnie z pewnością czeka, pod warunkiem, że zrozumiem jedną rzecz: wracanie do normalności to proces. To coś jak budowa, codzienne dokładanie kolejnych cegiełek, następnie wykańczanie i dbanie o to, co się zbudowało. Nie można jednak niczego dopilnować będąc wyłącznie skupionym na sobie. Pierwszym krokiem powinno być zatem zmarginalizowanie myśli o sobie samym. Też nie z dnia na dzień, ale powoli, małymi krokami. W zwykłych codziennych sytuacjach. W rozmowie chociażby. Niedawno przyłapałam się na tym właśnie, że nigdy nie skupiam się na rozmówcy, zawsze próbuję jedynie odegrać przed nim obraną rolę i nie martwią mnie jego problemy, lecz wiarygodność mojej kreacji, budowa formy (Gombrowicz?).
Nie ważne. Bardzo nie lubię tego mojego filozofowania, ale to właściwie silniejsze ode mnie. Wpadam tutaj niby żeby napisać, że rower wyciągnął mnie na przejażdżkę, a wychodzi mi wypracowanie z polskiego. W każdym razie, to prawda, w końcu wyłączyłam komputer, wypełzłam z mojej zarobaczonej i zamyszonej nory zwanej stancją i wsiadłam na rower (przywieziony przed dwoma tygodniami pociagiem). Wcześniej jeszcze wybrałam punkt przeznaczenia i z niemałym wysiłkiem ruszyłam przed siebie. Purpura okalała moje policzki, z ust wydobywało się sapanie, z uszu dymiła para...(gdyby widział to Brzechwa, napisałby kontynuację "Lokomotywy")Wspomnianym punktem miał być toruński fort VII im. Tadeusza Kościuszki, ale szybko okazało się, że pobłądziłam, przy czym sam fort aż tak bardzo mnie nie pociągał bym miała zadzierać z potencjalnymi mieszkańcami lasu, więc wyjechałam na szosę i spokojnie dojechałam do przestrzeni miejskiej, skąd udałam się nad Wisłę. Niestety jak to bywa przy wiosennej aurze, jest to miejsce nadzwyczaj oblężone, a że przebywanie w większym skupisku ludzkim to na razie zbyt wiele dla mnie, to przetransportowałam się na drugą stronę Wisły, tam gdzie ongiś przychodziłam na wagary, spodziewając się, że w samotności będę się tam mogła oddać melancholii a w przypływie miłości do świata może utopić. Dziwna rzecz zresztą, ostatni raz byłam tam właśnie za czasów szkoły średniej, aż do dziś nie poważyłam się tam zajrzeć i może lepiej by było, gdybym tego nie robiła. Znów bowiem poczułam gorzki smak rozczarowania, gdyż na pomoście - moim ołtarzu melancholii, dwie dziewczyny urządziły sobie sesję zdjęciową. Nie mogąc znieść tej profanacji, odwróciłam się na pięcie, wsiadłam na rower i cała rozstrzęsiona wróciłam do mojej nory. Nie cierpię widzieć jak w moich tajnych miejscach, w których wyobrażam sobie romantyczne randki z podtatusiałymi mężczyznami pojawiają się ludzie. W międzyczasie zdązyłam jeszcze odpowiedzieć jakiemuś niczego sobie chlapečkovi w wieku studenckim, gdzie jest dworzec i zostać adresatem dziwnego spojrzenia, a właściwie skurczu mimiki, w każdym razie czegoś, czym normalny człowiek by się nie przejął, a co zachwiało moją samooceną. Jak się jednak okazało, to nie był ostatni tego dnia incydent, który sprawił, że serce szybciej mi zabiło. Nie powiedziałabym jednak, że ze szczęścia. Po mojej jakże wyczerpującej wycieczce rowerowej, zdecydowałam, że wyciągnięte z najgłębszych zakamarków grosiaki (przy okazji znalazłam mysie bobki za kanapą a chwile później coś przemknęło mi przed oczami)wydam na bułeczki mleczne. W tym celu wybrałam się do pobliskiego Tesco. Jako, że cała wizyta miała trwać nie dłużej niż 15 minut (łącznie z drogą do i z)i nie obejmować wchodzenia w interakcję z ludźmi, wyszłam z domu właściwie tak jak stałam, na koszulkę założyłam jeno kurtkę, na nogach miałam moje wspominane już niegdyś (łoo..kiedy to było)różowe pumy. I otóż szłam krokiem spokojnym, myśląc chyba jedynie o tym, że w odbiciu mijanych witryn wyglądam nadzwyczaj niekorzystnie, więc może powinnam zrezygnować z owych bułeczek, gdy nagle poczułam za sobą kroki. Jako, że nie była to noc, ani ciemny zaułek (oho, moja mysz właśnie fuknęła na głos...) zbytnio się nie przejęłam i szłam dalej ignorując wyraźnie depczącego mi po piętach intruza. Mina mi zrzedła, gdy w chwilę później zostałam przez niego wyprzedzona i momentalnie rozpoznałam w nim PIIIPM. Pech chciał, że wyprzedził mnie na 2 metry przed światłami, na których musielibyśmy stać razem, gdybym tylko na jego widok automatycznie nie skręciła w osiedlową uliczkę. Mam wrażenie czy może bardziej nadzieję,że nie wiedział kogo mijał. Z drugiej strony nie minął mnie w normalny sposób, było w tym coś agresywnego. Nie mam zamiaru jednak tego roztrząsać. Jest dla mnie uosobieniem męskości, ale wiem, że ja nie jestem w jego typie. Wiem też jak okropnie niezręczne jest mieć takiego niechcianego adoratora/adoratorkę i nie zamierzam nikogo osaczać moimi uczuciami. Założę się, że niedługo poznam nowe uosobienie męskości, chociaż od czasu Grzegorza, trafił się jeno on ;_;
A może ja po prostu lubię być odrzucana i nie żadne męstwo, lecz nieszczęśliwa miłość mnie kręci. Może być, zresztą już kilkakrotnie ten trop podejmowałam.
A widzieli Little Britain? Bo ja właśnie znalazłam nową wymówkę dla nie opuszczania mojej nory;)
Nie udało mi się znaleźć bardziej reprezentacyjnego fragmentu, ale ogólnie całość wciąga