Zapewne wszyscy czujecie się lekko zdezorientowani. Skąd Krym, skoro miały być Czechy, kim jest M. i dlaczego już nigdy więcej go nie spotkam? W sumie nawet nie wiem od czego zacząć, więc może od początku. Bardzo dotknęło mnie to, że Czechy nie wypaliły, byłam zdesperowana i za wszelką cenę chciałam się gdzieś wyrwać, uciec od szeregu niczym nie różniących się dni, zapomnieć o czekających mnie poprawkach. Pospiesznie skleciłam nawet jakieś ogłoszenie na forum rowerowym, ale praktycznie nie zyskałam tam żadnego posłuchu. I wtedy przeczytałam komentarz bety i weszłam na autostopik.pl i zobaczyłam ogłoszenie o poszukiwaniu partnerki na wyjazd na Krym i odpisałam na nie, bo z awatara spoglądał na mnie całkiem przystojny mężczyzna. Nazywał się Radek, był studentem AWF. I powiem wam, że rzecz się działa 30 czerwca a 3 lipca o godzinie 6:20 byłam już w pociągu do Katowic. Warto przy tym dodać, że tego samego dnia o 4 nad ranem wróciłam do domu z wesela. Jedyne, co zdążyłam zrobić, to kąpiel. Na powiadomienie rodziców o wycieczce na Krym zabrakło mi czasu. To znaczy wspominałam o tym półgębkiem podczas wesela, ale nikt nie traktował mnie poważnie, więc cóż miałam robić. Nie jestem maszynką do spełniania życzeń i nie będę siedzieć w domu przez 24 godziny, bo poza obrębem powiatu, a nie daj Boże! - województwa, coś może mi się stać. Jan Sztaudynger zgrabnie stwierdził kiedyś przecież, że to "największa krzwyda jaką znają dzieje, gdy krzywdy chcącej krzywda się nie dzieje". Tak więc jako się rzekło, żądna krzywdy jak nigdy, w niedzielne popołudnie postawiłam swoją nogę i blisko 30 kilogramowy plecak na posadzce katowickiego dworca, gdzie czekać miał na mnie Radosław K. Istotnie stał za kolumną i palił papierosa, mój widok nieco go przeraził, więc dopiero na moje wyraźne "cześć" przyznał się do bycia moim kompanem (wcześniej udawał, że nie widzi jak się zbliżam). W czasie, gdy wymienialiśmy kurtuazyjne uśmiechy, uciekł nam niestety pociąg do Rzeszowa, więc tego dnia udało nam się dotrzeć jedynie do Tarnowa, gdzie późnym wieczorem zatrzymaliśmy się na campingu. Dziwne i niezręczne były te pierwsze dni wspólne. Radek choć bardzo uprzejmy i życzliwy nie należał do osób nadzwyczaj wylewnych i otwartych. Szczerze jednak to mnie tylko co raz bardziej na niego nakręcało. Trzepotałam rzęsami aż się kurzyło, ale to i tak było subtelne, w porównaniu z tym, co robiłam już kilka nocy później przy udziale wina. Tymczasem z Tarnowa udało nam się złapać pierwszego w moim życiu stopa, srebrną Skodę Fabię. Nie mam jakiś szczególnych wspomnień w związku z tym przejazdem, inna sprawa, że powoli wszystko zaczyna mi się zacierać, więc niewiele jestem w stanie powiedzieć. Tak naprawdę przygoda zaczęła się dopiero od przejścia w Medyce, skąd wziął nas swoim rozlatującym się Audi pewien Ukrainiec.