• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Pewna dziewczynka bez brwi

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
25 26 27 28 29 01 02
03 04 05 06 07 08 09
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
31 01 02 03 04 05 06

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Listopad 2015
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Listopad 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Marzec 2011
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008
  • Maj 2008
  • Kwiecień 2008
  • Marzec 2008
  • Luty 2008
  • Styczeń 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Czerwiec 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006

Archiwum marzec 2008


Ja tam preferuję zajecia W-Fu we własnym...

Hi, hi. Ha, ha. He, he. Kto jest złą dziewczynką? Hi hi ja;) Kto ucieka z lekcji wf-u po sprawdzeniu obecności przez płot graniczacy z komenda policji? He he nasza Alutka, tak, tak. To wszystko przez wiosnę proszę państwa, bo gdy tak poczułam jej aromat, serce szybciej mi zabiło i znów psocić się zachciało. Psocić jednak w dobrym stylu, tak by śladu nie było. Bo żadna to chwała uciekać na chama:P O proszę i rym mi sam idzie. Takie akcje szybkiej ewakuacji lubię najbardziej, bo ja uwielbiam niespodzianki, a już te robione samej sobie - kocham! Dla przykładu figiel taki sobie zrobiłam niedawno, że napisałam sprawdzian z chemii. Nie byłam pewna swojej przyszłości, za wszystkie wybazgrane przeze mnie rozwiązania ręki bym sobie uciąć nie dała, lecz nadszedł taki dzień, dokładniej był to poniedziałek 31 marca 2008 roku, gdy pani Bereznowska rzekła swoim uroczym sopranem: sprawdziłam wasze prace. Pała za pałą leciała, swoistymi rodzynkami były dwóje, gdy nagle rozległo się "numer 10, ocena dobra". Numer 10, aż zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno mój numer. Po upewnieniu się, że kolega Szymon ma numer 9, a koleżanka Laura 11, faktem stało się, że rzecz równie niesłychana miała miejsce tego dnia w sali 213, że to własnie Ala dostała ocenę dobrą. Nie martw się Alutka, to prawdopodobnie ostatnia taka twoja wpadka w tym półroczu. Lecz to nie wszystko drodzy moi. Dziwnym zbiegiem okoliczności, tego samego dnia, kilka godzin wcześniej, w sali 212 rozegrał się podobny dramat. Gdzieś w połowie lekcji pani profesor od fizyki przystąpiła do wpisywania ocen z kartkówki. Jako, że była to kartkówka zapowiedziana, ocen niedostatecznych właściwie nie było. Właściwie, jedynie kolega Jakub wspiał się na wyżyny swoich intelektualnych możliwości i zbojkotował całą ta imprezę(bo przecież, nie to, że się nie nauczył. Nie, to z pewnością musiało byc przemyslane posunięcie. Kuba to taki przyczajony tygrys), ale o tym dowiedziałam się dopiero w czasie wyczytywania ocen. Natomiast, gdy jeszcze owej wiedzy nie posiadałam, miałam dziwne przeczucie, że ta ocena mi średniej z fizyki nie podniesie. Alutka, ty się nie doceniasz, po prostu permanentnie się nie doceniasz! Miałam prawo się nie doceniać, bo choć kartkówka była prosta jak budowa cepa i ewentualna treść pytań została nam ujawniona, to najzwyczajniej swoim bardzo niedobrym nawykiem sprawę olałam i pomyślałam sobie, że 15 minut z książką, wśród przerwowego hałasu w zupełności mi wystarczy. Co prawda uznałam w miarę szybko, że jest to zachowanie nierozsądne, lecz miast wziąć w objęcia podręcznik i przystapić do jednostajnie przyspieszonego "stuk - stuk - stuk - stuk" (onomatopeja mająca wyrazic, że powinnam zabrac sie do solidnego kucia), to położyłam go na blacie mojego biurka, przygotowałam kartkę i przystąpiłam do robienia gotowca. Wyjątkowo niehonorowo. Z takim oto własnie gotowcem pojawiłam się w szkole w zeszły czwartek i byłam pewna, że po takim przygotowaniu nic złego mnie spotkać nie może. Niestety, jak się okazało bezpowrotnie minęły beztroskie czasy gimnazjum, kiedy to na kartkówkach/sprawdzianach/pracach klasowych pojawiał się tylko jeden rząd, pani profesor wyznaczyła trzy rzędy i każdemu inne pytanie. Zdając sobie sprawę z tego, że nadgorliwość w postaci odpowiedzi na pytania wszystkich grup, mogła by być oceniona niesprawiedliwie, poczęłam ukradkiem spisywać na drugą, czysta stronę jedynie tą odpowiedź, która nie wzbudzała podejrzeń. To nie było jednak takie proste, pani profesor niczym jastrząb w poszukiwaniu padliny wypatrywała wszelkich niekontrolowanych i niepożądanych ruchów dłoni, stąd musiałam być niezwykle ostrożna. Skończyło się na tym, że połowę przepisałam, a połowę sobie dośpiewałam. Szczęśliwie okazało się, że śpiewać umiem na ocenę BARDZO DOBRĄ! Szok. Dobrze, ale my tu od jakiejś ucieczki zaczęlismy, więc i tą historię dokończmy. Kierując się w stronę sali gimnastycznej wcale nie miałam zamiaru gdziekolwiek się wybierać, choć wiosenna aura rzeczywiście nęciła, kusiła, maltretowała wręcz, ale udało mi się zacisnąc zęby i jakoś przetransportować do szatni, gdzie się przebrałam i w czasie niedalekim trafiłam na salę. Tak się akurat złożyło, że z powodu absencji jednej z wuefistek, miałysmy zajecia połączone z klasą 1b. W praktyce oznaczało to, że nasza wuefistka bedzie tak jakby musiała się rozdwoić i raz dyrygować 1b, a raz nami. Alutka oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie skorzystała. Jak dają to brać - rzekła do siebie, gdy zamknęły się drzwi za panią profesor. Szybciutko, ale to biegiem, niemal potykając się o swoje nogi zbiegła do szatni, myk, myk, strój zmieniła i pomachała zdziwionym koleżankom. Nie miała jednak zamiaru marnowac tego czasu siedząc w hadesie (podziemia szkoły), nie mysląc wiele, lecz kierujac się instynktem zrobiłam hop przez płot i mogłam się cieszyć 90 minutami wolności. Tylko co tu robić z taką iloscią dobra? Dla Alutki nie był to problem, jako, że od pewnego czasu jest ona już anonimowym internetoholokiem, to udała się w stronę biblioteki z zamiarem poszperania własnie w Internecie. Niestety, gdy już do biblioteki trafiła, okazało się, że Internetu ni ma, bo jakaś awaria systemu. No trudno, w dzień tak słoneczny i tak grzechem byłoby siedziec przed komputerem - pomyślała Alutka i rozpoczęła swój spacer po olsztyńskiej starówce. W międzyczasie usiadła na ławeczce i postanowiła pouczyć się matematyki (tak, dobrze czytacie!), nie szło jej to jednak, dlatego usłyszawszy gdzieś w oddali odgłos jadacego pociągu, przypomniała sobie, że znajduje się w bardzo niedalekiej okolicy dworca "Olsztyn Zachodni". Olsztyn Zachodni, Olsztyn Zachodni, aż chciałoby sie zaśpiewać. W jej małej nieroztropnej główce również owa melodia piosenki Big Cyca się pojawiła i nie musiała długich debat z samą soba prowadzić, by wstac z ławki i w owe miejsce się skierować. Jak się okazało, znalezienie stacji Olsztyn Zachodni nie było takie łatwe, lecz niewykonalne równiez nie było. Spokojnym spacerkiem doszła w końcu na peron pierwszy i przystąpiła do szukania rozkładu. Nie to żeby od razu gdzieś jechać, tak po prostu popatrzeć, pomarzyć, a może i dotrzeć na stację "Olsztyn Główny". Taką miała tradycję, że za każdym razem, gdy trafiała na dworzec, żeby sobie popatrzeć, czekała tam aż do chwili, gdy nadjeżdzał jakiś pociąg. Teraz jednak nie wiadomo było, czy tradycji stanie się zadość, bowiem na spóźnienie się na lekcje nie mogła sobie pozwolić a czas nieubłaganie leciał. Znalazła jednak rozkład, z którego wynikało, że pociąg realcji Działdowo - Olsztyn ma wjechać na tor pierwszy przy peronoie drugim o godzinie 12:05, tj. za 20 minut. Pozostawało mi zatem jeszcze kolejne 20 minut na dojście do szkoły, a nawet 30, bo kolejne dziesięć stanowiła przerwa, ale na przerwach Alutka zazwyczaj ma co robić, bo odrabia jakieś prace domowe, dlatego wolała jednak do szkoły dotrzeć na 12:25. Nie było zreszta z tym problemu, bo szkoła w gruncie rzeczy znajdowała się w całkiem bliskim sąsiedztwie. Zatem, gdy już się napatrzyłam i opaliłam w delikatnym wiosennym słońcu, westchnęłam na odchodne i byłam już w drodze powrotnej. Usmiechnieta, wypoczęta, świeża, niespocona, wracałam do szkoły, gdy... na jakies 100 metrów przed nią zobaczyłam idącą w moim kierunku panią od wf-u. Widok ten krew w moich żyłach zmroził, lecz zachowałam chłód umysłu i jak gdyby nigdy nic skreciłam w inną alejkę. Widzicie bowiem, gdyby to było moje cudowne gimnazjum, to po pierwsze primo uciec by mi się w życiu nie udało, a po drugie primo, gdyby już mnie pani Iwonka (wuefistka z gimnazjum)dojrzała, to momentalnie usłyszałabym za plecami "a ty gdzie się wybierasz". Tutaj jestem zupełnie anonimowa, niektórzy przez 5 miesięcy mojego pobytu w tej szkole nadal nie maja zielonego pojecia jak się nazywam, a nawet nie kojarzą do jakiej klasy chodzę. Oj pamiętam, pamiętam swego czasu, gdy jeszcze wf miałam na dwóch ostatnich godzinach lekcyjnych i zamarzyło mi się właśnie wolności. Niestety miałam pecha, gdy ukradkiem czmychałam ze szkoły, jak spod ziemii wyrosła mi przed oczami pani Iwonka i zadała owe pytanie. Jako, że jeszcze wtedy byłam małym niedoświadczonym krętaczem rzekłam "do dentysty", a pani Iwonka znajac sie na małych krętaczach i usłyszawszy, że nie mam wypisanego zwolnienia, zaprowadziła mnie do pani pedagog i kazała przy niej dzwonić do mamy. Oj był wstyd i to jaki, szczególnie, że właśnie uchodziłam za tą mądra i dojrzałą dziewczynkę:P Ale to stare dobre czasy, co ja bym dała, by znów być w gimnazjum, ehh...

 

Maj, maj, maj moi drodzy niebawem nadejdzie, a w maju... a w maju weekend majowy i matury. Z tego co słyszałam licealiści z tej okazji będa mieli owy weekend przedłużony aż do 7 maja. Jest zatem z czego się cieszyć, jesli się uda to ukryję te dwa dni wolne przed moją mamą i oddam się rozpuście jeżdząc PKP. Muszę, po prostu muszę w końcu trafić do leśniczówki Pranie, no i basta. Może by mi tak kto pomógł? A jak ładnie poproszę? Proszę... niech ktoś jedzie ze mną...

31 marca 2008   Komentarze (5)

Z okazji dnia słonecznego, tytułu nie będzie......

Skończmy z tymi głupimi smutami. Zacznijmy znów od nowa, nawiwnie wierzmy, że bedzie dobrze. Ha ha ha, dobra, dosyć tej radosnej propagandy. Słońce owszem świeci, lecz to nie powód by Alutka miała być szczęśliwa, w końcu kto ma więcej much w nosie od niej? Nikt, otóż to. Oczywiście, brakuje mężczyzn, dokładnie jednego, choć ilością większą nie śmiałabym pogardzić, byleby jednakowo darzyli mnie bezwzględnym uwielbieniem. Lecz to znowóż powód do rzewnych notek nie jest, tym bardziej, że jednak pojawił sie na horyzoncie pewien samiec, o którym prawdopodobnie zdołałam juz tu kiedyś wspomnieć (vide notka z 23 VII 2007). Nazywa się Jakub, jest studentem prawa. Czy urodziwym? Niekoniecznie. Czy szarmanckim i zabójczo inteligentnym? Również nie. Dlaczego zatem Alutka? Bo to jest zemsta, rozkosz bogów! Buahaha! Zarzekał się przez rok, że nie spotyka się przez internet i takie pitu-pitu, a gdy przed dniami kilkoma wysłałam mu zdjęcia swej zacnej osoby z miesiąca września, kiedy to jeszcze byłam wychudzonym wielorybem, nagle doszedł do wniosku, że spotkać można by się było. Ja dziękuję za takiego dżentelmena, który patrzy jedynie na szerokość tyłka i objętość biustu. Trochę go jeszcze pozwodzę, ale chleba z tej mąki nie bedzie jak mówią piekarze. Wykorzystam go, będzie mi robił za towarzysza, lecz gdy przypadkiem ulegnie moim wdziękom, ja powiem hola-hola, mam już swojego don juana. I nie ważne, że ten don juan nie zdaje sobie sprawy, że jest mój, ja mogę poczekać i będe tak czekać, dopóki nie znajdzie jakies niewiasty, bo wtedy to niestety game over, ja w niszczenie cudzych związków bawić się nie będę. Obawiam się, że i tak by mi to nie wyszło.

Niedługo, gdy już słońce będzie stałym elementem olsztyńskiej pogody, rozpocznę sezon rowerowy. Na początek standardowo kierunek Unieszewo, później pobawię się trochę w poszerzanie horyzontów i mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć gdzieś w okolice Zgniłochy, może Olsztynek odwiedzę, ale to już plany bardziej wakacyjne. Z pewnością noszę się z zamiarem wyjazdu do sławetnego już Rucianego - Nidy, co prawda nie rowerem, lecz może z rowerem. Zatem, aby do lata...

29 marca 2008   Dodaj komentarz

Znowu źle...

Nadmiar wolnego czasu jednak zdał się na coś. Każdego niemal poranka, budząc się przeżywałam kryzys światopoglądowy. Leżąc i myśląc o sobie (gdy się jest takim narcyzem o niczym innym się nie mysli) dochodziłam do wniosku, że jestem kompletnym śmieciem. I najchetniej bym na tych słowach skończyła, bo to wszystko co dzisiaj chciałam powiedzieć. Dzieci, nie bierzcie przykładu z cioci Ali, bo zostaniecie więźniami własnego ciała. Będziecie się bali powiedzieć cokolwiek, bedzieccie się uśmiechali nie w chwili, gdy będziecie chcieli, lecz wtedy, gdy uznacie, że jest to odpowiednie. Odpowiednie. Przed wszystkimi będziecie robili to co odpowiednie. A, gdy przyjdzie taka chwila, gdy będzie wam na kimś zależeć - a na pewno taka chwila nadejdzie, bo mimo wszystko bedziecie dojrzewać normalnie, wasze hormony w odpowiednim czasie się odezwą - zaczniecie prowadzić grę, lecz szybko stracicie nad nią kontrolę i ani wy, ani ta druga osoba nie bedziecie wiedziec o co tak własciwie chodzi. Zdezorientowanie doprowadzi do zniechęcenia obu stron. Będziecie obwiniali siebie, w gruncie rzeczy to nie będzie wina was, lecz sytuacji jaką stworzyliscie, ale tego nie będziecie w stanie zauważyć. Nastepstwem będa kompleksy, duzo kompleksów. Dotyczyc będą wszystkiego, od tego jak jecie, po kształt waszych palców. lecz to bedzie jedynie początek, brak akceptacji samego siebie doprowadzi was do tego, że bedzie się wam zdawało, że wszyscy was obgadują, że żartują z was i wytykają palcami. Zamkniecie się w sobie, obrazicie na cały świat. Nie mając poprawnych relacji z rówieśnikami zaczniecie świrować... I skończy się to na oddziale psychiatrii, bez klamek, w otoczeniu białych ścian...

Idę, juz idę, nawet mi skończyć nie pozwolą...a to dopiero wstęp był...

25 marca 2008   Dodaj komentarz

Plany na maj...

A niech to, motyla noga! Przegapiłam dzień wagarowicza, doprawdy nie wiem jak to się stało. A miałam właśnie taki ambitny plan, by udając, że ja nie bedę obchodzić takich plebejskich świąt, normalnie pójść tego dnia do szkoły. Wszelkie inne rozwiązania w mojej sytuacji ocenowej są raczej niewskazane, ale i tak cały plan wziął w łeb, okazało się bowiem, że 21 marca wypada w Wielki Piątek, czyli dzień ustawowo wolny dla uczniów, a nawet jeśli ktoś uparłby się w ten dzień zarządzać zajęcia, to pogoda i tak była w ten dzień na tyle zniechęcająca, że frekwencja zapewne niewiele odbiegałaby od tej z normalnych dni. "Życie, życie jest nowelą" aż chciałoby się zanucić te niezwykle trafne słowa śpiewane swego czasu przez Ryśka Rynkowskiego(Rysiu nie gniewaj się, że ja tak na Ty do Ciebie - wszystkie Ryśki to porządne chłopaki). Fortuna ogólnie mi ostatnio nie sprzyja. Co prawda nie chcę tutaj zaczynać litanii jakaż jam nieszczęśliwa, bo nie o to chodzi, ale za co się nie wezmę, to źle się z ta rzeczą robić poczyna. Zacznę planowac jakis wyjazd - pogoda się psuje, przychodzę do szkoły - (niespodzianka Alutka!)ląduję pod tablicą, uczę się do klasówki - w najlepszym przypadku dostaję dwóję, zakochuję się i w jednej chwili mam ochotę wszystko wykrzyczeć i uciec przestraszona tym, co zrobiłam. Dobrze, że chociaż od tego się wstrzymuję. Co zatem powoduje, że jednak o tym piszę? Otóż kolejny plan, który ulec bedzie musiał całkowitej zmianie. Wiecie już pewno dobrze, jakaż to wielka impreza szykuje się co roku w maju na jednej z olsztyńskich dzielnic, zwanej kortowo. No, kor...korto...kortowiada oczywiście - juwenalia. Dotychczas ciagnęło mnie tam ze względu na ilość studentów, którzy po pewnej ilosci alkoholu zupełnie przestają już być wybredni w doborze samic, stąd Alutka mogła upatrywac tam swojej szansy, lecz jako, że takie znajomosci zawierane sa w konkretnym celu i krótka mają datę przydatności, to nawet chęci na podobne rzeczy nie miała. Można powiedzieć, że przychodziła tam by sobie popatrzeć, westchnąć i połudzić się, że a nuż znajdzie tam jakąś bratnią dwudziestokilkuletnią duszę, która dostrzeże małą dziewczynkę stojącą na uboczu. Ale nie, oni sobie hulają, tarzają się w błocie, a ja stoje jak ta sierota i marznę. Tym razem miało być inaczej, Alutka miała zapuscić focha i spokojnie spać w swoim łóżku, to ani studenci jej juz nie pociągają (ja mówiłam, że to jest choroba postepująca) i pchając się tam już dwa razy zdołała zrozumiec, że takie gawiedziowe imprezy nie są jednak w jej typie, lecz... pewnego piątkowego poranka, na pierwszej stronie pewnej gazety przeczytała wypisany gruba, wyraźną czcionką tytuł "KULT ZAGRA W OLSZTYNIE", nie była to jednak zapowiedź zwykłego koncertu. Na złość, normalnie na złość biednej Alutce była to informacja odnośnie kortowiady. Kultomania jak już kiedys pisałam niby mi przeszła, ale zdradzę wam jeden sekret, tylko cichooo... KOCHAM głos Pana Kazimierza. Dlatego nie moge sobie odmówić przyjemności wysłuchania po raz kolejny przykładowo "Dziewczyny bez zęba na przedzie" albo "6 lat później". Ten facet ma charyzmę. Ale jak życie znam, to gdy juz się napalę na cały ten kocert, cos pokrzyżuje mi plany... bo trzeba żyć spontanicznie...

Kto chce mieć Alutke na karku i się z nią zabrać?

23 marca 2008   Dodaj komentarz

O tym, jak nie trafić do Rucianego - Nidy...

Uwaga - dłuuugie. 

 

Myślę, że czas to najwyższy, by dokończyć opowieść o sierotce Alutce, co to się w podróż wybrała i myślała, że jest madrzejsza niż stan rzeczywisty wskazuje. Skończylismy na tym, że szynobusem relacji Olsztyn - Szczytno dojechałam na ostatni przystanek i w dość krótkim czasie jak na moje możliwości odnalazłam budynek dworca autobusowego, który w gruncie rzeczy wcale z zewnątrz dworca nie przypominał, żaden duży napis nie obwieszczał, że to własnie tam Alutka kierować się powinna, wręcz przeciwnie, kilku ciemnych typów podpierających jego mury spojrzeniem jakby mi odradzało zbliżanie się do wejścia, lecz byłam zdetermionowana. Energicznym krokiem ruszyłam w kierunku drzwi, otworzyłam je i widząc innych podróżnych odetchnęłam z ulgą, że ten budynek, do którego wtargnęłam rzeczywiście jest dworcem, a nie - dajmy na to - komisariatem policji. Jak pisałam, rozkład niestety nie przewidywał bezpośredniego połączenia z Rucianym - Nidą przed godziną 17, a przypomnę, że gdy się znalazłam w Szczytnie, ledwo wybiła 10. Nie opuszczał mnie jednak duch walki, wyciągnęłam mapkę i kombinowałam, patrząc co chwilę to na rozkład to na mapę. Okazało się, że jedynym racjonalnym rozwiązaniem będzie skorzystać z autobusu podstawionego o 10:17(? juz nie pamiętam) do Spychowa. Złożyłam mapę, spojrzałam na komórkę, zobaczywszy, że nikt mnie nie kocha, uznałam, że pora to najwłaściwsza by coś przekąsić. Wyszłam zatem z dworca z nadzieją, że w bliskim sąsiedztwie znajdę jakiś spożywczak. Tak też się stało, na przeciw dworca, za przejściem dla pieszych od wczesnych godzin porannych zaopatrywał ludzi w potrzebie, sklep spożywczo - monopolowy "Społem". Trochę niepewnie, tak jakbym najpierw chciała zerknąć "przepraszam, czy tu biją?", uchyliłam drzwi, szybko wzrokiem ogarnęłam całe pomieszczenie i zajęłam się sprawą wagi najwyższej w tamtej chwili, czyli wyborem mojego śniadania. Jako, że chciałam być przezorna, uznałam, że rozsadnie będzie kupić prowiantu trochę na zapas, gdyby okazało się, że zabłądziłam w ciemnym lesie. Nie mogłam sobie pozwolić jednak na zbytnią rozrzutność, bo w końcu był to sam poczatek mojej podróży i niewiadomo było, gdzie jeszcze mnie moje młode i nieroztropne nogi poniosą. Zastanawiałam się właśnie nad tym, czy brać dwie maślanki i dwa rogale, a może szarpnąć się na coś jeszcze, gdy jakby zza ściany usłyszałam głos ekspedientki "co podać?". Taki nachalny, skazony 20 letnią rutyną. Błyskawicznie powróciłam do świata żywych, nie chcąc robić za wariatkę i poprosiłam o dwa rogaliki i jedną maślankę truskawkową, jedną, bo trzeba jednak oszczędzać. Mój budżet uszczuplił się o 4 złote. Podsumowując zatem, w gotówce pozostało mi już niecałe 40 złotych. W tamtej chwili jednak byłam zajęta moimi rogalami i maślanką. Zadowolona usiadłam na ławeczce przed dworcem i rozpoczęłam swój rytuał konsumpcji. Wyjątkowo obojetne było mi, że za sprawą rogalików cała byłam w okruchach, a dzięki maślance wymalowałam sobie białe wąsy. Było mi dobrze, całym moim szczęściem w tamtej chwili były właśnie rogaliki i maślanka. Zgodnie z zegarkiem, gdy już jeść skończyłam, do podstawienia PKS były jeszcze 2 minuty, no biorac pod uwagę to, że mój zegarek w komórce się spieszy, to właściwie trzy. Podniosłam się z ławki, otrzepałam, przezornie przetarłam ręką usta i czekałam. Gdy autobus nadjechał, grzecznie podeszłam do formującej się kolejki wsiadających i naturalną koleją rzeczy, znalazłwszy się na wysokosci kierowcy, powiedziałam: "poproszę ulgowy do Spychowa". Kierowca, spojrzawszy się na mnie dziwnym wzrokiem i pokazawszy całe swoje zdekompletowane uzębienie w niespodziewanym uśmiechu, rzekł do mnie: - ale jaki ten ulgowy ma być? Alutka zdezorientowana nieśmiało powiedziała "no, ulgowy",co znów wywołało jego uśmiech. Jednak chyba w końcu zrozumiał, że z tą dziewczynką coś nie teges i począł wciskać przyciski na kasie wyjaśniając - dla emerytów? dla dzieci poniżej 4 roku zycia? dla strażaków? - A nie ma szkolnego? - z rezygnacją w głosie spytała Alutka. - Nie ma - rzekł pan kierowca, tym samym dając Alutce do zrozumienia, że albo biorę normalny, albo zabieram się z jego autobusu. Co miałam robić, wzięłam normalny i był to niestety poważny wydatek dla mojego budżetu bowiem tym sposobem straciłam 7 złotych. Zajęłam miejsce z tyłu autobusu i odwróciłam głowę w stronę okna. Pasażerów nie było dużo, co gorsza większość wysiadała w szczerym polu, a moje obawy rosły. Na to, że wjeżdzając do Spychowa ujrzę wielki napis "RODZINNE MIASTO JURANDA" raczej nie miałam co liczyć, dlatego, coraz bardziej nerwowo wyglądałam jakiś charakterystycznych elementów zabudowy(zamków, księżniczek, rycerzy). Nie było nic, lecz prawdę jednak mówi stare polskie przysłowie, że głupi ma zawsze szczęście. Gdzieś w połowie drogi dosiadł się do autobusu pewien młodzieniec, kątem oka dostrzegłam, że jest to młodzieniec całkiem atrakcyjny, a "kątem ucha" dosłyszałam jak kupujac bilet wymienia nazwę Spychowo. Uradowana takim obrotem sprawy, znów mogłam w spokoju zając się podziwianiem krajobrazu. Wypogodziło się,w Spychowie świeciło nawet słońce. Wysiadłwszy z autobusu ujrzałam:

rozwidlenie dróg najprosciej rzec ujmując, zaraz potem, obruciwszy się w lewo stałam na wprost szkoły podstawowej im. Marii Zientary-Malewskiej, murowanej, zapewne pozostałości po Jurandzie...  

Szkoła jednak była ostatnią rzeczą jaka w owej chwili do szczęścia mi była potrzeba. Może ciężko wam bedzie uwierzyć w aż taką głupotę Alutki, ale ona była święcie przekonana, że na stacji Spychowo (główne) znajdzie pociag, który zawiezie ją do Rucianego-Nidy jeszcze wczesniej niż ten ze Szczytna! Brak inteligencji to niestety bardzo bolesna sprawa;) Co śmieszniejsze przeszła Spychowo wzdłuż i wszerz, a było to jakieś 1000 metrów w sumie i stacji kolejowej nie znalazła. Lecz załamywanie rąk nie leżało w jej naturze. Dumając przy budynku spychowskiej poczty (czy jesli wejdę tam i zapytam o drogę, to pani urzędniczka mnie nie zje, czy żaden Jurand mnie nie zaatakuje) w odległości 100 metrów dojrzałam budkę, która miała wszelkie cechy charakterystyczne dla wiat przystanków, co więcej, stał przy niej znak, na którym wymalowany był autobus. Ucieszyła się Alutka, bo tam przeciez musiał byc ratunek!

Niestety, gdy już znalazła się przy tablicy, gdzie zazwyczaj przyklejony jest rozkład spotkała ją niemiła niespodzianka. Rozkładu nie było, a miast niego na tablicy wyrysowany był pokaźnych rozmiarów męski członek. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. W tym momencie w mojej naturze było opuscić bezradnie ręce, co uczyniłam spoczywając na ławce. Zewsząd atakowała mnie głucha cisza, jakby Spychowo było odrębną planetą, na której nie ma życia. Schowałam głowę w dłoniach i wyszeptałam "o ja p******e", w rzeczy samej, nic innego tam robić nie można było. W zrezygnowaniu wyjęłam mapę, chyba bardziej by się upewnić w przekonaniu jak beznadziejne jest moje położenie niż upatrując ratunku.

Spychowo - w połowie drogi miedzy Szczytnem a Rucianem, w przeliczeniu na kilometry, 20 do Rucianego, 25 od Szczytna i jeden Bóg wiedział ile do leśniczówki Pranie, bo ta w mapie nie była uwzględniona. Mogłam się jedynie domyślać, że może istnieje jakiś leśny skrót, lecz jeszcze ta resztka rozsądku mi została, co powstrzymywała mnie przed wybraniem takiej właśnie ciemnej, ścieżki, na której zdarzyć się może wiele:> Siedziałam na tej ławeczce nie dowierzając, że mogłam się wpakować w takie tarapaty, gdzieś w wyobraźni słyszałam już krzyk mamy, gdy dzwonię do niej i mówię, że zamiast na rekolekcjach i lekcjach (tak, lekcjach, bo Alutka nie powiedziała mamie, że podczas rekolekcji nie ma zajęć) siedzę u Juranda, jej słowa "niech ojciec się dowie", a później powrót w milczeniu samochodem. Myśląc o tym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskałam wolę walki. Potencjalna kara zdawała się być boleśniejsza niż kilkugodzinny spacer w kierunku Szczytna, czy nawet Mrągowa. Wzięłam zatem głębszy oddech i ponownie spojrzałam na mapę, wzrokiem wędrując w kierunku Mrągowa, dostrzegłam miejscowość, w której krzyżowało się kilka dróg, co pozwalało mi wnioskować, że jest to miejscowość z chociazby dworcem autobusowym. Niestety wyciąganie wniosków nigdy nie było moją mocną stroną. Przeszedłwszy 7 kilometrów... To naprawdę dziwne, że osoba o moim ilorazie inteligencji potrafi wiązać buty. ...przeszedłwszy 7 kilometrów owszem, ujrzałam skrzyżowanie i nic poza... No, pardon, były jeszcze dwie tablice informacyjne, w tym ta, która - uwaga - informował mnie, że droga do Rucianego (gdybym w desperacji zechciała iść tam na piechotę) akurat jest nieczynna, stąd zrobiony jest objazd...na Mrągowo. Stare Kiełbonki (tak się owa miejscowość nazywała) były wsią jeszcze bardziej zapadłą niż Spychowo. W Spychowie był chociaż pub, podczas, gdy tutaj nie znalazłam nawet sklepu spożywczego! Ale był przystanek, jedyna rzecz, która powstrzymała mnie przed rzuceniem się do jeziora, jak na złość, w Starych Kiełbonkach nawet jeziora nie było. Co więcej, choć przystanek cały wymalowany był w męskie członki i podpisy "Andżela zrobi ci dobrze", "Jaro tu był", "Suchy chleb dla konia kupię", to rozkład był na swoim miejscu. Jednak porzadni ludzie z tych starokiełboniaków. Szybciutko zlustrowałam cały, lecz połączenia Stare Kiełbonki - Olsztyn nie było. Dlaczego mnie to nie zdziwiło? Było natomiast połączenie ze Szczytnem w okolicach godziny 16 i z Myszyńcem na kilka minut przed 14. A na moim zegarku dochodziła godzina 12. Jak gdyby nigdy nic, usiadłam zatem na ławce, wyciągnęłam rogala, maślankę, usmiechnęłam się i po raz drugi pzrystąpiłam do konsumpcji dóbr. Bo jak człowiek nienajedzony, to zły. Po co, w i tak fatalnej sytuacji miałam się denerwować jeszcze bardziej? Powiedziałam "trudno", zjadłam wszystkie swoje zapasy i postanowiłam przeczekać te dwie godziny. Nie było to jednak czekanie spokojne, gdzieś w głębi żywiłam bowiem obawę, że ten rozkład jest tam jedynie dla picu i być może żaden autobus tam nie jeździ. Była to obawa na tyle silna, że po 20 minutach lektury przystankowych napisów zaczęłam kreślić na okładce zeszytu pokaźnych rozmiarów napis SZCZYTNO. Byłam gotowa łapać stopa. Jako, że nigdy wczesniej tego nie robiłam, stanęłam obok wiaty nieśmiało, własciwie jakby chcąc się za nią schować i trzymając przed sobą wyrysowaną wcześniej okładkę stałam. Na brak samochodów nie mogłam narzekać, jechały nawet tiry, ale kierowcy tirów budzili we mnie takie przerażenie, że gdy tylko widziałam jakiegoś na horyzoncie to opuszczałam swoją tabliczkę. Strachu nie mogłam się również pozbyć wobec właścicieli zwykłych aut osobowych, dlatego gdy takowy jechał swój wzrok zwracałam ku niebu, robiąc z siebie kompletną wariatkę. Bałam się, że gdy się uśmiechnę, czy też bedę patrzeć wprost, to ktoś mnie weźmie za prostytutkę, a nawet jeśli nie, to i tak przejażdzka z jakimś obcym facetem mogłaby się dla Alutki skończyć bardzo nieciekawie. Szybko zatem zrezygnowałam z pomysłu wracania stopem i już całkowicie zrezygnowana usiadłam i zrobiłam to co wychodziło mi najlepiej, czyli zajęłam się czekaniem. Aaaa, nie napisałam, że postanowiłam jechać do Myszyńca, gdyż gdzies mi świtało, że tam jest całkiem duży dworzec, no tyle, że niezorientowanym dodam, że Myszyniec leży na trasie wiodacej do Warszawy;) Gdy już zdążyłam sie nawyklinać na siebie i swoje pomysły, nadjechał w końcu PKS do Myszyńca. Stary Autosan H9-21, na oko wczesne lata 80, drzwi otwierane poprzez silne szarpnięcie. Otwieram, spoglądam przez chwilę robiąc szybkie rozeznanie - autobus pusty - niedobrze, ale wchodzę, chociaż postać kierowcy nie budzi zaufania. Mówię dzień dobry - nie słyszę reakcji, kontynuuje "poproszę bilet do Myszyńca", nauczona nie dodaję "ulgowy", płacę około 10 złotych i siadam w środkowym rzędzie, przy oknie, do którego przyklejam się, byleby nie spoglądać w stronę kierowcy. Po trochu jestem szczęśliwa, bo siedzenia wygodne, bo ciepło, lecz z drugiej strony zaczynam się zastanawiać. Słabo znam Myszyniec, własciwie jedyne, co mi się z nim kojarzy, to duży neogotycki kościół z dwoma wieżami... właśnie, z dwoma wieżami, podkreśmy. Alutka jedzie sobie tym autobusem, jedzie, w pewnej chwili dosiada się jakaś pani, lecz Alutka nie zdołała usłyszeć dokąd się ona wybiera, pomyślała, że pewnie do Myszyńca (Alutka nie myśl, bo ci to nie wychodzi!) i zadowolona, że i tym razem będzie wiedziała, gdzie wysiąść zajęła się kontemplacją, podziwiała lasy. Jechała tak w spokoju aż do momentu, gdy las się skończył, a zaczynało się miasto. Tak jakby Alutce znajome, tak jakby podobne do Myszyńca, nawet kościół był, lecz... z jedną wieżą, nie przeszkadzało to jednak naszej Alutce, pomyślała, że pamięć zawodna, a wyobraźnia bójna i, że pewno tą drugą wieżę sobie zmysliła, dodatkowo przyuważyła, że pani siedząca z przodu podnosi się, wiec Alutka, jak małpiatka równiez błyskawicznie swoje cztery litery podniosła i zebrała się do wyjścia, powiedziała "do widzenia" panu kierowcy, który w jej stronę nawet wzroku nie zwrócił. Ale nie zmartwiło to naszej dzielnej małej podróżniczki, która była niesłychanie zadowolona, że szanse na nocowanie w jakiejś zapadłej mazurskiej wsi maleją. Oczywiście, ona nie miała by nic przeciwko nocowaniu w stodole (może by się jakiś przystojny syn gospodarza znalazł:P), lecz z pewnością mieliby jej rodzice. Jednak ilość wież koscioła w dalszym ciągu jakby ją niepokoiła.

 

 Postanowiła zatem pofatygować się do tegoż budynku i sprawdzić ewentualnie przy jakiejś tablicy ogłoszeń przykładowo, czy to aby na pewno Myszyniec. Jak się okazało, to nie był Myszyniec. Alutka wielce zdziwiona, po raz kolejny tego dnia przeklnęła siarczyście. Znajdowała się w Rozogach i oprócz tego, że - jak wyczytała z tablicy - rodzina Łupniewskich z przykrością zawiadamia o śmierci Janiny Łupniewskiej, a uroczystości pogrzebowe odbedą sie w środę o godzinie 12, nie wiedziała o Rozogach nic i w owej chwili nic prócz rozkładu PKS znać nie chciała. Była głodna, była zmęczona i zdezorientowana, dodatkowo zbliżała się już godzina powrotu ze szkoły... Bezradnie zaczęła rozglądać się dookoła siebie i spostrzegła, że na jednym z przystanków zgromadzona jest całkiem spora ilość ludzi. Energicznym krokiem zatem podeszła w owe miejsce, bojąc się przy tym, że autobus na który czekają ci ludzie okaże się być autobusem do Olsztyna, który oczywiście ucieknie mi sprzed nosa. Dzięki Bogu przez 9 lat, udało mi się opanowac sztukę czytania, w razie przeciwnym, wsiadłabym do autobusu, który jechał do... Spychowa. Po jego odjeździe liczba ludzi zmalała do dwóch - mnie i pewnej uprzejmej pani, do której - widzac, że rozkład jest (a jakże by inaczej!) zerwany - zwróciłam się z pytaniem o najbliższy autobus do Olsztyna. Wiem, że nie kazdy jest chodzącą informacją, ale tak wielka była własnie moja desperacja, że zaczynałam się odzywac do obcych mi zupełnie ludzi. A takie rzeczy - prosze mi uwierzyć - dzieją się naprawdę rzadko. Okazało się, że jestem uratowana. Uprzejma pani co prawda nie wiedziała, o której będzie jakiś PKS do Olsztyna, lecz wskazała mi rozkład, który widniał za witryną pobliskiego sklepu. Był! O godzinie 15:55 (lub 15:05 - nie pamiętam już) miałam się znaleźć w autobusie, z którego wysiadając, nie bedę już musiała mysleć, o tym czy powinnam już zadzwonić do mamy, czy poczekac, aż wyląduję przez przypadek w Warszawie. Jako, że punkt kulminacyjny tej podróży miałam juz za sobą, napiecie od tej chwili już tylko malało, pomyslałam, że najwyższy czas coś przekąsić. Problem tutaj jednak pojawiał się nastepujacy, że nie wiedziałam ile kosztowac mnie będzie przyjemność powrotu. Dostrzegłam jednak na tej samej witrynie, gdzie przyklejony był rozkład, neklejke oznajmującą, że w tym oto sklepie płacić można karta. Szcyt szczęścia, inaczej tego opisać nie można. Alutka kupiwszy same niezdrowe rzeczy (po tak wyczerpującym dniu miała prawo) z bananem na ustach rozsiadła się na przystanku i patrzyła, i jadła, i jadła i patrzyła. I wszystko jej najzwyczajniej wisiało... i powiewało. W międzyczasie jeszcze na przystanku pojawiło się dwóch chłopców, lecz nieabsorbowali oni mojej uwagi, bo w latach jeszcze posunieci nie byli, dlatego patrzyłam i jadłam, jadłam i patrzyłam i tak powoli mi czas upływał. Mój autobus nadjechał, wsiadłam, przez przypadek po raz kolejny rzekłam "poproszę ulgowy", lecz szybko się zorientowałam i udałam, że to przejezyczenie. Siadłam przy oknie i zamknęłąm oczy stwierdzając w duchu, że muszę być chyba największą idiotką na ziemi, bo takiego szczęścia jak ja, nie ma nawet... o rany, no nie wiem, kto jest idiotą, chodzi o to, że mam szczęście największe, no. To była w kazdym razie najmądrzejsza myśl, jaka tego dnia przyszła mi do głowy. I tym oto szczęśliwym akcentem zakończyłam swoją podróż. Chociaż nie, to nie był koniec. Gdy już dojeżdzałam do Olsztyna, doszłam do wniosku, że po takiej ilosci wrażeń, nie chce mi się wracać do domu autobusem, wiec wiedząc, że mniej więcej z chwilą, gdy PKS będzie dojeżdzał do dworca, moja mama będzie wracać do domu, wysłałam jej smsa, by na mnie poczekała w centrum. Niestety czas dojazdu trochę się wydłużyłi gdy moja mama próbowała się do mnie dodzwonić, chcąc mi zakomunikować, że już czeka, ja dopiero dobiegałam na przystanek MPK. Dobiegałam w sensie dosłownym, bowiem własnie odjeżdzał autobus, którym mogłabym w krótkim czasie przedostac się własnie do centrum. Udało się, co prawda na gapę, ale istotne było to, że w 5 minut przedostałam sie do centrum, dobiegłam do parkingu i powiedziałam, że musiałam coś doczytać w Empiku. Alutka, ty to jesteś...

Ochotnicza Straż Pożarna w Spychowie

22 marca 2008   Dodaj komentarz

O zmianach...

Dostosowując się do prośby, zmieniłam kolor czcionki. Nie wiem, czy to poprawiło sytuacje, ale taką właśnie mam nadzieję. Całego tego zamieszania raczej z wiosną nie ma co kojarzyć, bo widoki u nas(na Świętej Warmii) takie jak na załączonym obrazku.

Z rana pada śnieg, do wieczora wszystko topnieje, robi się breja i tak apiać, w kółko to samo. Skąd ta zmiana zatem? Ano, przerobiony fragment "Irysów" Muchy i całkiem spora ilość różu dawała efekt, z którym spotkawszy się na blogu zupełnie obcej mi osoby, byłabym skłonna uznać ją za bliską rodzinę słynnej polskiej rozwódki, Doroty R. Wykluczyłam zatem elementy, które choć cień przesłodzenia dawać mogły, wstawiłam nawiązanie do mojego najnowszego hobby, czyli ciuffcię i wszystko zrobiłam na zieleń, no, w tle jeszcze jest czerwień tak dla kontrastu. Oczywiscie, jesli nadal, któryś kolor uniemozliwia lekturę, jestem na zmiany otwarta i będę wdzięczna za wszelkie sugestie.

Dzisiejszego dnia wstałam o godzinie 7:21, a nawet trochę wcześniej, lecz otworzywszy oczy uznałam, że to jeszcze nie czas, zamknęłam oczy i przedrzemałam jeszcze godzinkę, po której świat od razu lepiej wyglądał. Krótko jednak trwał mój dobry nastrój, bowiem widok roztaczający się za moim oknem skutecznie mi go popsuł. Co prawda nie planowałam dzisiejszego dnia żadnych wycieczek, nawet po bułki do sklepu, ale jeszcze wczorajszego dnia miałam nadzieję, że pogoda powoli zmieniać się będzie na tą bardziej wiosenną. Póki co wszystko wskazuje na to, że idąc ze święconką będę brnąć w śniegu, to własciwie pierwsze takie święta w całym moim 16 letnim życiu. No dobra, jest też druga strona, co ja wam będę kłamać i tak mnie znacie na wylot. Chciałam powtórzyć wycieczkę do leśniczówki Pranie, tym jednak razem wiedziałabym, że w pewnych miejscowościach PKS naprawdę staje raz dziennie i nie próbowałabym kombinować z połączeniami. No, tyle, że pogoda z jaką mam obecnie do czynienia całkowicie mnie zniechęca. Ale ja się jeszcze odegram! Zobaczymy jaka pogoda będzie we wtorek i czy ktoś mnie finansowo wesprze. Właściwie nie powinnam tak szastać pieniędzmi, niedawno postanowiłam, że zacznę zbierac na własny samochód. Jakiegoś używanego forda może. Zresztą, nie sztuka uzbierać na sam samochód, ubezpieczenie też będzie problemem. No, a gdy już będę obrzydliwie bogata, to kupię sobie trabanta, wyremontuje go i się będę wozić po mieście. Na złość wszystkim dresom, których samochody podskakują od basów, będę na cały regulator włączać 1 program polskiego radia<gromki śmiech>.

20 marca 2008   Komentarze (1)

Tak jakoś...

Jak można się domyślić, po tym błyskotliwym wystepie pana Martyna(Autentycznie chłopak nazywa się Martyn. Ponoć miał być Martin, ale że jakaś urzędniczka nie orientowała się w obcych językach ponoć uparła się, że może być tylko Martyn i tak skrzywdziła biednego chłopca. Swoją drogą nadawanie imion anglosaskich i tym podobnych dziwactw, podczas, gdy istnieje ładny, żeby nie powiedzieć ładniejszy odpowiednik polski, to wieśniactwo, nie bójmy się nazywania rzeczy po imieniu.) nikt już nie zwracał się do mnie inaczej jak per "Muzo", może niekoniecznie psuło mi to humor, ale w podobnej sytuacji po raz kolejny znaleźć się nie mam zamiaru. Nie wiem jedynie jak z tego wybrnąć. Nie chcę tutaj ubliżać Martynowi, ani się w żaden sposób mścić, ale należy wyjaśnić, że wymieniony wyżej to osobnik o inteligencji krzesła. Nawet jeśli mu powiem "spieprzaj" (a wiadomo, że ja się na coś podobnego nigdy nie zdobędę) to on uzna, że to taki żarcik. Ha, ha, ha, ależ się uśmiałam! Dlaczego to zawsze jest tak, że ja latam za kimś, a ten ktoś tego nie dostrzega. Co za perfidna ironia losu. A wokół tego kogoś jest peeełno kobiet, które jak bym chwyciła za kudły... Grrr, kpina, ja się obrażam. A ten ktoś niech w końcu da mi znak, a nie bawi się w przyjaźń. Z drugiej strony wszystko to wygląda groteskowo. Ja - on - nic nas nie łączy, a ja tutaj się silę na wpisy o wielkiej miłości. "Fraszka, kto się przypatrzy, fraszka z każdej strony!"... No, się czyta Janka z Czarnolasu, się wie jakim cytatem zarzucić. Właściwie rzec bym mogła, że ta szkoła na coś się przydaje, chociaż w przypadku niezdania może życie komus zniszczyć. Mam nadzieję, że moje losy potoczą się torem pomyślnym dla mnie. Z ręką na sercu zresztą, od kilku dni, dzień w dzień, elegancko mam wszyściuteńkie lekcje odrobione. Dzisiaj nawet miałam ogromną ochote pójść do odpowiedzi z matematyki, lecz zaszczytu tego dostapili jedynie wybrani przez tego, którego imienia nie wolno wymawiać. I pały się posypały. Dokładnie 6, w tym żadna moja! 3 z nich miały po prostu potwornego pecha. Pierwsza, przez nieuwage nie napisała kwadratu w kanonicznej postaci funkcji kwadratowej, druga została uraczona pytaniem o wyróżnik funkcji, na co zrobiła wielkie oczy, tak jak większość klasy, która nie wiedziała, że pod ta tajemnicza nazwą kryje się Δ, której wzór większości, w tym i koleżance był dokładnie znany, dlatego Stachurski odliczywszy 10 sekund, rzekł "dziekuję", do dziennika wpisał jedynkę i do odpowiedzi wezwał kolejna osobę, która to już ukradkiem spogladnąwszy w zeszyt wiedziała, za co można dostać jedynkę. Niestety i jej się nie powiodło bowiem zapytana o to, który czynnik decyduje o tym, czy funkcja ma ramiona "uniesione", czy też "opuszczone", podobnie jak przed kilkoma minutami jej koleżanka milczała. Rozjuszyło to Stachurskiegi, który podniesionym niemal do krzyku głosem, wypomniał nam, że takie rzeczy mozna było robic w gimnazjum, a on nie przepusci do nastepnej klasy osoby, która nie wie o czym decyduje współczynnik a. Powiało grozą, Alutka skuliła się na krześle, próbowała udawać, że jej nie ma, lecz było to o tyle nieudolne, że całkiem spora część klasy wyczuwszy wcześniej niebezpieczeństwo na matematykę najprzezorniej nie przyszła. Widac był to jednak mój szczęśliwy dzień, bowiem jako jedna z nielicznych, dzisiaj przy tablicy nie stałam. Zresztą nawet gdybym stała, to powiem szczerze, że byłabym na to starcie wyjatkowo przygotowana...

17 marca 2008   Komentarze (1)

To ja już wolę opcję domku na Kaukazie...

 

 http://www.photoblog.pl/martin999/13906200

 

Taaaak, mam co chciałam - pożal się Boże adoratora. Ratunku, kilku już takich popaprańców i zoofili (dobra, może żart niesmaczny) było, ale z żadnym nie musiałam się widywać na codzień w klasie. Teraz ni to uciec, ni to przestać się odzywać, bo zepsuje mi to image dobrotliwej Alutki, a takowy jeszcze przez jakieś 2 lata powinnam utrzymać. Co tu robić, co tu robić? Hmm, może by tak w dobie wszelkiej tolerancji dla dewiantów powiedzieć, że wolę dziewczynki? To niebyłby pomysł zły, nawet w szatni, przed wf-em miałabym duzo miejsca. Ogólnie, jakoś tak luźniej by się wokół mnie zrobiło, no, ale potencjalny książe z bajki również uznałby, że nie ma co w konkury o mnie iść, bo ponoć - jak głoszą oświeceni lekarze - homoseksualizm to nie choroba, zatem i wyleczyć się jej nie da. To jest wręcz zadziwiająca zależność, że to właśnie mężczyźni(?), do których w zyciu bym się słowem nie odezwała, gdyby nie zmuszały mnie do tego okoliczności - w tym wypadku szkoła - dostrzegają we mnie kobietę. Proszę zauważyć, że ja naprawdę nie jestem osobą wybredna, ja mężczyzn kocham, lecz są i wyjątki, te setne części procenta, których nawet po wypiciu całej butelki czystej nie jestem w stanie zaakceptować w roli kandydata na męża. Swoją drogą, przypomniała mi się sytuacja z pierwszej klasy podstawówki, kiedy to jeden z klasowych kolegów, raczej powszechnie nie lubiany (gadał z krzesłem, jadł trawę) nie wiem, czy to chcąc zrobić biednej Alutce na złość, czy tez z młodzieńczej szalonej miłości, przyniósł dnia pewnego do szkoły całkiem pokaźnych rozmiarów niebieski, plastikowy pierścionek, taki, który w owym czasie był ostatnim krzykiem mody kiosku Ruchu i przyklęknął na kolano prawe, by wypowiedzieć słowa, których niestety dosłownie nie przytoczę, bo pamięć zawodna, ale wnioskuję, że było to coś co zobowiązywało mnie do udzielenia odpowiedzi tak lub nie. Jednak miast tego, Alutka poważnie przestraszona, że ktoś w wieku tak młodym chce ja przed ołtarz zaciagnąć, że później to już tylko powinność małżeńska, gary, dzieci i pieluchy, wybiegła z klasy z krzykiem, a nawet płaczem. Niedoszły narzeczony był jednak nieugiety, pewien swojej racji i biegał z tym pierscionkiem za mną dopóki nie zatrzymała go wychowawczyni, która przekonała go, że z tak poważnymi decyzjami lepiej jest poczekać do czasu, gdy nauczy się wiązać buty. No i tak zostałam starą panną. W sumie teraz nie miałabym nic przeciwko, by incydent ten się powtórzył, lecz prosiłabym, by kandydat nie jadł trawy...i z martwą naturą nie rozmawiał(no, chyba, że akurat Alutka udaje martwą naturę i się nie odzywa, to wtedy mówić do niej można), reszta całkowicie dozwolona...

16 marca 2008   Dodaj komentarz

Piątek wieczorem, na komputerze brata...

Nie wypada mi zacząć tego wpisu w żaden inny sposób, jak od mojego stałego westchnięcia - jakie to życie jest niedobre... Tylko tak jakby mniej ironii w tym obecnie, a więcej rozpaczy. Babcia Marysia jest w szpitalu. Właściwie to już kolejny raz w tym roku, lecz tłumaczenie, że w wieku 86 lat tak musi być, niekoniecznie do mnie trafia... Zbyt bezradne jest to "tak musi być", gdy miałam 5 lat, nigdy w takich chwilach nie słyszałam "tak musi być"... i co ja po tej dorosłości mam...

W szkole nadal nie idzie mi najlepiej, chociaż problemy z ocenami nijak się maja do tych dotyczących jednej z niewielu osób, której brak mogłabym rzeczywiście odczuć. Obecnie mam fatalną sytuację z fizyki, gdzie moim dotychczasowym trofeum są dwie pały z prac klasowych, niewiele lepszą z chemii, bo w zestawieniu z dwoma jedynkami jest jeszcze dwója i podobnie nieciekawe położenie mam w przypadku przedmiotu geografia(1,2). Otóż zaczął sie ten etap nauki w liceum, gdy na lekcjach trzeba uważać, bo wiedza wyniesiona z gimnazjum nie pozwala już na radosna improwizację, a przy lekturze podręcznika człowiek czuje się jakby czytał o obcych cywilizacjach z kosmosu. Uważanie na lekcjach - odkąd pamiętam - było ostatnią rzeczą na jakiej się skupiałam. Na chwilę obecna to już niestety nie jest moje "widzimisię", lecz istotny problem, bo ja najzwyczajniej, bez pomocy żadnych środków odurzających odpływam i wyłączam się całkowicie, w sposób niekontrolowany. Niektórzy poczytali by to za zdolność cenna i rzeczywiście, w niektórych przypadkach jest ona przydatna(np. imieniny ciotki Reńki), ale obecnie dzięki niej jawi mi się poprawka w sierpniu. Brr. Największe jednak zdziwienie budzi we mnie rzecz inna. Ala w gruncie rzeczy i pomimo zaprzeczeń, zawsze wierzyła w swój intelekt, od najmłodszych lat pielęgnowała swój narcyzm i czyni to również teraz. Bez obłudy dlatego rzeknę, szokuje mnie, że osoby, które z wielką trudnością sklecają jedno zdanie, nawet nie współrzędnie złożone, z fizyki, chemii, czy też innego diabelstwa, piszą praca klasowe na oceny dobre! Jeśli taki rezultat rzeczywiście daje systematyczność, to ja postuluję, by wprowadzić ją do szkół jako przedmiot już od pierwszej klasy podstawówki. Bo te moje pały nie są wcale takie czyste i zaplanowane. Wiem, że jeśli sobie na początku za przeproszeniem w dzienniku nas***, to w ostatnim tygodniu czerwca niewiele zdziałam. Do każdej z tych klasówek uczyłam się, może nie najdokładniej, na ostatnia chwilę, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że średnio 1,5 godzinki nad zeszytem spędziłam (tak, wiem - co to jest 1,5 godzinki?) i przychodzę na pracę klasową, a tu ani be, ani me, zadania wzięte z kosmosu. Warto jednak zaznaczyć, że przez ostatnie pół roku mój zeszyt, czy to od fizyki, czy też chemii pełnił rolę brudnopisu. Ale to akurat konsekwencja mojego wyłączania się. Muszę coś z tym zrobić, nałykac się magnezu, cynku, Bilobilu, czegokolwiek, byleby pozwoliło mi się skupić. Naprawdę mam tysiąc lepszych pomysłów na spędzenie wakacji i dziesiątki ciekawszych książek do przeczytania niż podręczniki, nie mogę pozwolić, by szkoła ingerowała w moje święte, konstytucyjne prawo do wypoczynku wakacyjnego. Muszę, muszę, muszę... 

14 marca 2008   Dodaj komentarz

Wszystko wali i pali się...

Jest mi smutno. I prawdopodobnie z każdym kolejnym dniem będzie mi jeszcze smutniej. Wszyscy oczekują ode mnie odpowiedzialności. Każą decydować o samej sobie, patrzą z irytacją, gdy płaczę. Przecież ja nie mam jeszcze 18 lat! Nie chcę ich mieć, weźcie sobie ten dowód, weźcie te wszystkie prawa, ja mogę być dzieckiem, ja chcę być dzieckiem! Jestem bezradną małą dziewczynką, Alutką! Nie oczekujcie ode mnie, że sama będę potrafiła zabrać się za naukę, że sama załatwię sobie korepetycje. Niby nic, a jednak mnie przerasta. A później będzie tylko gorzej. I co w zamian? Prawo jazdy, prawo do kupowania alkoholu, do wracania do domu po północy... Mam to gdzieś. Nie mam życia towarzyskiego, nie mam żadnego chłopaka, do którego miałabym uciekać nocą, po północy najchętniej śpię, nie muszę się upijac, a ze środków lokomocji najbardziej lubię pociągi. Co mi po dorosłości? Same zmartwienia, które gromadzą się z dnia na dzień. Możliwe, że wpadłam w histerię - niewątpliwie mam do tego skłonność. W gruncie rzeczy lubię sobie pohisteryzować, bo czasami ktoś się pochyli i powie: nie płacz Alutka, wszystko będzie dobrze. Takie banalne, ale to własnie ta "Alutka" daje mi największe pocieszenia, podtrzymuje moje złudzenia, że nadal jestem dzieckiem, które nawet jak nabroi bedzie mogło liczyć na pomoc "dorosłych". I dziwi mnie, gdy w sklepie mówią do mnie "na pani", gdy na przystanku pytając o godzinę zwracają się przez "przepraszam", a nie paskudny twór "sory". I jest mi jeszcze z jednego powodu smutno. Przytyłam i tyję nadal, bo widząc siebie w lustrze muszę strzelić sobie jedną tabliczkę czekolady więcej, by się odurzyć. Ostatnio będąc na dworcu kolejowym kupiłam sobie zapiekankę(barrrdzo tuczącą, bo takie są najlepsze). Szczęśliwa maszerowałam sobie wzdłuż okienek, rozkoszując się kolejnymi kęsami, gdy usłyszałam za sobą może nie tyle krzyk, lecz i nie szept - "jaaaki spaślak!" I choć głos dochodził zza moich pleców i nie widziałam, czy za mną nie idzie przypadkiem ekipa "Kwadransowych Grubasów" od razu odniosłam to do siebie. Nie odwróciłam jednak głowy, próbowałam wykazać swoją wyższość i nie reagować na takie grubiańskie uwagi. Odwracać się zresztą nie musiałam, autor słów, chwilę po ich wypowiedzeniu znalazł się w zasięgu mojego wzroku. Więcej, celował we mnie aparatem, a gdzieś z boku jego towarzysz zwijał się ze śmiechu. Oooo nie wiedziałam, że była wyprzedaż w Media Markcie! Zamurowało mnie zupełnie, stałam jak wryta przy ustach trzymając zapiekankę, a jakiś burak z Iławy (z całym szacunkiem, dla reszty mieszkańców) robił mi zdjecie. No kpina, ale nawet nie pomyślałam, by wyrwać mu ten aparat, by skopać go, wcisnąć mu obcas w stopę. Oni odeszli, ja skierowałam się w stronę wyjścia. Ehh, w Warszawie jest pałac kultury, w Olsztynie wieloryb żyjący poza środowiskiem wodnym...

https://www.youtube.com/watch?v=nW1UG71TRLw

09 marca 2008   Dodaj komentarz

O tym, jak nie trafić do Rucianego - Nidy......

I znowu będą leciały "smarkule"... Wtorkowego poranka znalazłam się na dworcu PKP, z zamiarem pojechania do Rucianego-Nidy. Zanim jednak przekroczyłam jego próg, dnia poprzedniego wszystko dokładnie sobie zaplanowałam. Choć nie wiem, czy planowaniem można nazwać czynność, w której pod uwage nie bierze się jednego z ważniejszych elementów, czyli rozkładu jazdy. Tak się jakoś złożyło, że w przeddzień tego nie miałam dostępu do internetu, również brakowało mi czasu, by wstąpić na chwilę i obejrzeć rozkład, to też żywiąc naiwny optymizm, pomyślałam sobie, że z pewnością znajdzie się jakieś połączenie z wyżej wymienioną miejscowością, w godzinach 8-9. Najzwyczajniej zbagatelizowałam sprawę i to był błąd. W portfelu mając 47 złotych, w plecaku aparat, w głowie tysiąc pomysłów, stanęłam na środku dworca i zaczęłam przyglądać się rozpisce. Uważnie, litera po literze, cyfra, po cyfrze śledziłam każde połączenie. Gdy moje oko natrafiło na literę "r", błyskawicznie przez całe ciało przepłynął dziwny impuls. Jakież było moje zdziwienie, gdy obok nazwy "Ruciane-Nida" wypisana była tylko jedna godzina, mianowicie 15:55. Nie pomyślała o tym Alutka, dała się zaskoczyć. Szybko jednak uruchomiła swą skomplikowaną kombinatorską machinę i wymyśliła, że trzeba będzie do celu przedostać się etapami i - co niestety ją niezmiernie zasmuciło - przy pomocy PKS-ów. Czym prędzej przeszła zatem do dworca autobusowego i tam, zobaczywszy, że z Rucianem-Nidą jest nawet połączenie bezpośrednie o godzinie 8:40, poczęła dumać. No bo i jak to tak, wybierać się na wycieczkę i ani chwili nie spędzić w przedziale? Niedoczekanie... Wyraźnie tym poruszona, energicznie przemaszerowała pod rozkład PKP... Ruciane-Nida - jakie stacje poprzedzają tą miejscowość? Karwica, Świętajno - miasta, o które zapytana dzień wcześniej, mogłabym powiedzieć, że leżą na Śląsku. Nagle, mój wzrok zatrzymał się na większej plamie, która podpisana była jako Szczytno. Co nieco o tym mieście wiedziałam, pomnąwszy, że jest tam nawet Biedronka, pomyślałam, że jest to już oznaką jakiejś cywilizacji i upatrując swojego ratunku, postanowiłam wykupić bilet własnie do tejże miejscowości. Ta przyjemność kosztowała mnie 5,5 złotego i godzinę z życiorysu. Ku mojemu niezadowoleniu, niestety okazało się, że jest to szynobus i przedziałów nie ma. Nie było zatem i szans na "sam na sam" w przedziale z przystojnym brunetem. Usadowiłam się przy oknie i zaczęłam szukać w plecaku, wypożyczonego dzień wcześniej "Ilustrowanego przewodnika po Mazurach Pruskich i Warmii". Wydany w 1923 roku mógł uchodzić za nieaktualny, jednak nic bardziej mylnego, opisy przyrody w dalszym ciągu wiernie oddawały rzeczywisty stan. Szukanie przeciagało się w czasie i dopiero wyjąwszy wszystkie rzeczy, zrozumiałam, że najbardziej przydatną rzecz zostawiłam na szafce. "O ja głupia" pomyślałam pospiesznie wkładając wyjete przed chwilą rzeczy. Niby na szczęście miałam jeszcze jeden przewodnik przy sobie, lecz w porównaniu do Orłowiczowskiego, ten był ulotką reklamową. O samym Rucianym-Nidzie było może z 5 zdań, w tym żadnego, o sąsiadującej z nim leśniczówce "Pranie", która na dobrą sprawę była moim głównym celem. Przez dalszą część podróży przyglądałam się już tylko temu, jak pogoda zmienia się za oknem i w duchu wyklinałam śnieg. Im dłużej jednak jechałam, tym robiło się jaśniej - to był pierwszy i jeden z ostatnich pomyślnych znaków tego dnia. Wysiadłwszy w Szczytnie i zobaczywszy, że w Szczytnie (ten sam szlak kolejowy - jakież to dziwne Alutka, prawda) najbliższy pociąg do Rucianego jest jeszcze później niż w Olsztynie, wyszłam z budynku dworca PKP i udałam się w poszukiwaniu dworca autobusowego. Znalazłwszy, zaczęłam znów śledzić rozkłady, lecz i tu, czekała mnie niespodzianka niemiła, bowiem okazało się, że (o ile dobrze pamiętam) najbliższe połączenie, jest jeszcze późniejsze niż to kolejowe. Przypomniałam sobie jednak o moim "etapowym" planie i po prześledzeniu mapy, szukać zaczęłam miejscowości posrednich. W tym przypadku było to niejakie "Spychowo", a najbliższy autobus w tym kierunku odjeżdzał o godzinie 10:15. Pomyślałam zatem, że los się do mnie usmiechnął i, że gdy tylko tam dotrę, z pewnością nie dłużej niż 5 minut potrwa złapanie kolejnego PKSu tym razem już bezposrednio do Rucianego, lecz...

O tym jak potoczyły się losy Alutki, dowiedzą się państwo w odcinku kolejnym...

 

Wiem, że źle zrobiłam, że ucha mi pourywasz, ale dzisiaj juz grzecznie na rekolekcje poszłam...

 

05 marca 2008   Komentarze (1)

Rekolekcje z panem profesorem, czyli ciesz...

Dopiero teraz zaczynam rozumieć slowa pana wychowawcy, które jeszcze w pierwszych tygodniach wydawały się być jedynie próbą nastraszenia i tak struchlałych pierwszaczków. Wiem już, że wspominając, że w tej szkole nauczymy się przeklinać, nie robił sobie z nas jaj.

Siedziałam na lekcji matematyki, mijała 25 minuta lekcji i już powoli czułam wewnętrzną radość, że szanse na wizytę przy tablicy stają się nikłe, gdy pan profesor zwrócił się z pytaniem do ogółu klasy, kiedy umówiliśmy się na klasówkę (zależy co pan nazywa klasówką:>). Była to lekcja powtórzeniowa, dlatego termin ten był powszechnie znany jako piątek, 7 marca. Gdzieś z klasy dobył się jednak głos niezadowolenia. Koleżanka Kinga O. zwróciła uwagę, że tego samego dnia jedna z grup ma pracę klasową z łaciny (i szczęśliwie nie była to moja grupa). Zapadła cisza, lecz trwała krótką chwilę, trwała tyle, ile czasu potrzeba, by w czyichś oczach pojawił się dziwny blask. Nieoceniony pan Stachurski, w mgnieniu oka znalazł rozwiązanie tej sytuacji. Powiedział, że w takim razie, nie powinniśmy miec nic przeciwko temu, by termin klasówki przenieść na czwartek. Pomimo przeciągłego pomruku, jaki w tej chwili przemknął przez klasę, nikt już nie zaprotestował. Wszyscy milczeli, dopiero teraz doceniając to, co mają. A ja miałam ogromną ochotę zrobić komuś krzywdę i to wbrew pozorom nie była koleżanka Kinga. Podobny nietakt mógł się w gruncie rzeczy zdarzyć każdemu...no, może z wyjątkiem mnie, bo ja uchodzę za niemowę. I czułam się w tamtej chwili, dosłownie jak bohater "Dnia świra", w myślach miotałam jednym przekleństwem za drugim. Właściwie byłam tak zła, że aż mi przekleństw brakowało. Było słowo na k, był czasownik na p, było także coś na h i niestety na tym cała moja znajomość się kończyła...

03 marca 2008   Dodaj komentarz

Na kazanie marsz...

Nie rozumiem tej religijnej gorliwości mojej mamy. Z niecierpliwością odliczam dni, gdy będę jej mogła powiedzieć "nigdzie nie idę". W gruncie rzeczy nie wiem, kiedy nastąpi ten dzień, to kwestia mojej odwagi, której nigdy nie miałam za wiele. Nie chcę jej tego mówić, bo te słowa będą świadczyć o tym, że poniosła pewnego rodzaju klęskę. Wielka krzywda mi się nie dzieje... przywykłam, przestałam z tym walczyć. Kiedyś przesiadywałam na przystankach. Lato, jesień, zima, kupiwszy gazete w pobliskim sklepie czytałam ją od deski do deski aż do skończenia się mszy. Do czasu, gdy plotkarskie gazety zaczęły mnie nużyć, a inne nie były w zasięgu mojego portfela, poza tym, w kościele było cieplej niż na przystanku. I nawet dukający ksiądz mi nie przeszkadzał. Siedziałam sobie na tyłku i myślałam o wszystkim i o niczym. Nie mam nic przeciwko kazaniom, myślę jednak, że większość księży pisze je bez przekonania i ten brak przekonania jest zawsze słyszalny z ambony. Pomijam już to, że mało który słyszał w ogóle o retoryce. Jednym ciagiem, pod nosem po raz 10 powtarza "Bóg jest miłością"...

Powiedziałam, że pójdę na 13:00. Moje słowa sa nic niewarte. O ile wiatr nie jest zbyt silny i deszcz nie pada, znów przejdę się betonówką. Tydzień temu dostrzegłam na uboczu zgliszcza baraku, który jeszcze przed rokiem odwiedzałam bedąc na wagarach. Teraz lezy w kawałkach, obok walają się strzępy ciuchów, butelki. Postanowiłam jednak zobaczyć to z bliska, licząc, że może znajdę jakiegoś ciekawego śmiecia sprzed kilkudziesięciu lat. Niestety w wiórowych płytach, które stanowiły ściany ostały się jeszcze gwoździe. Z poczatku zgrabnie je omijałam, lecz w końcu moja spostrzegawczość mnie zawiodła i nagle poczułam, że coś wbija mi się w pięte. Błyskawicznie odskoczyłam, ale było juz za późno i skarpeta zdołała zabarwić się krwistą czerwienią. Nie była to rana poważna, lecz spojrzawszy się na winowajcę od razu wpadłam w panikę. Widok zardzewiałego gwoździa, na który psy mogły oddawać swoje płyny ustrojowe i świadomośc, że wszystko to może teraz krązyć w mojej krwi, skutecznie pobudziło moją wyobraźnię. Zaczęłam rozpamietywać wszystkie spacery po lesie, ucieczki ze szkoły i godzić się z tym, że już nigdy nie bede kroczyć betonówką. Właściwie żegnałam się już z nogą, myśląc, że zdołało już wdać się poważne zakażenie. Jednak jak widać nadal żyję, moja noga żyje również i dzisiaj po raz kolejny wybiorę się na spacer, pardon "do koscioła";) I wszystko to marność...

02 marca 2008   Komentarze (2)

Rekolekcje w szafie?

To się nazywa złośliwość! Nie wiem jedynie czyja, na kogo mam zwalić to, że akurat na czas planowanego wyjazdu pogoda zmieniła się tak diametralnie. Przecież jeszcze w czwartek świeciło słoneczko, jeszcze w czwartek musiałam się zmagać z samą sobą, by trafić do szkoły. Teraz, gdy mam względnie wolne, okazuje się, że ma padać śnieg. Panie reżyserze, trochę słońca, proszę! Tym wieksza to złośliwość, że zauważyłam, że zgłosił się jakiś anonimowy "nick", czyli właściwie sprawa kompana również mogła być zamknięta, ale... nie, bo jakiś idiotyczny orkan Emma się pojawi, bo jakieś niepomyślne fronty atmosferyczne zmuszą mnie do pozostania w domu, a dokładniej w szafie, bo przecież nie powiem rodzicom, że mam rekolekcje. Złośliwość! Nawet miejsce zdołałam już wybrać, chciałam jechać w mazurskie strony, do Ządźborka, pospacerować trochę, trochę zdjęć popstrykać i nic z tego nie wyjdzie... Jak zwykle. Może ja w ogóle nie powinnam takich rzeczy planować, może powinnam wsiadac do pociągu za każdym razem, gdy świeci słońce i mam na to wyraźną ochotę? Nie pisać o tym na blogu, bo gdy tylko to robię okazuje się, że coś staje mi na drodze. Istotnie, nie mam pojęcia, w cziych rękach jest ten blog. I dlaczego nie miałby być w rękach moich rodziców? Teraz wszyscy są na czasie, na co mi było uczenie mamy obsługi Internetu... Podjęłam zatem decyzję. Wszelkie moje zamiary będę nosić w sobie. Do lektury pozostawię jedynie wnioski, opisy wypraw. Brutusy, wy moje. Zbyt leniwa jestem by się przenosić...

 

Biblioteka Welcome to...

01 marca 2008   Dodaj komentarz
Pewna_dziewczynka | Blogi