Słuchajcie, ostatnio nie mogę pisać, bo udaję że się uczę, ale szykuje się taka gruba rzecz, że materiału się znajdzie na 10 notek. Proszę zatem o cierpliwość. Przewidywany kolejny wpis po 1 czerwca (koło z logiki) wtenczas wam wszystko jak na spowiedzi wyjaśnię. Jestem co prawda z każdym dniem bliżej zakończenia mojej kariery naukowej, co może wywoływać u mnie stany depresyjne, ale powoli nabieram umiejetności okiełznywania tych stanów, więc nawet jeśli w tej materii coś pójdzie nie tak, to nie zaowocuje to kolejnymi notkami o niesprawiedliwości świata (to nic, że bezpośrednio pod tym wpisem właśnie takowa istnieje:P).
Macie Brela w rekompensacie:
Nie mam pojęcia o czym śpiewa (jak znam życie o miłości:>), ale ta piosenka nękała mnie w myślach od dłuższego czasu.
Mam koleżankę, nazywa się Mariola. Otóż, Mariola, dostała ostatnio zaproszenie od swojej ciotecznej siostry na ślub. Ucieszyła się bardzo, bo ostatni raz uczestniczyła w podobnym wydarzeniu w wieku lat 8, z tą jednak różnicą, że wtenczas nie dostała imiennego zaproszenia. Z imiennym zaproszeniem jest zaś taka heca, że zazwyczaj zawiera ono sformułowanie "zapraszamy X z osobą towarzyszącą". Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani też zobowiązującego, aczkolwiek Mariolę owa fraza wyprawiła w długą podróż po krainie fantazji. Można powiedzieć, że bardzo się tą frazą przejęła i ubzdurała sobie, że zaprosi do odegrania roli osoby towarzyszącej pewnego bliskiego kolegę. Osobiście uważam, że to kiepski pomysł, ponieważ osoby towarzyszące przeważnie są synonimem chłopaka/dziewczyny w sensie romantycznym, natomiast ów kolega, choć darzony przez Mariolę płomiennym uczuciem skrywanej miłości, prawdopodbnie sam nie czuje się kompetentny do pełnienia podobnej funkcji. Tłumaczę to Marioli, mówię też, że przecież to byłby bardzo znaczący krok, że wiązałoby się to z poznaniem przez niego całej jej rodziny, co niekoniecznie musiałoby się dobrze skończyć, ale ona jest jakby głucha. Zamglonymi oczyma widzi siebie na parkiecie wtuloną w niego pod pretekstem tańca, chociaż sama umie tańczyć jedynie macarenę. Nie przemawia do niej również to, że jej kolega ma zawsze 1000 planów na rok do przodu, więc to naprawdę mało prawdopodobne by znalazł wolną sobotę, ani to, że odmowa na takie zaproszenie jest bardzo niezręczna. Mariolao chce go zaprosić, żeby - jak mówi - w końcu pokazać, że jest dla niej kimś naprawdę ważnym, ale chyba da się to zrobić na inny sposób, Mariolu? Ale ty jesteś, taka kaszaniasta, że na bank to zrobisz. Jutro.
Ale macie ubaw c'nie, chłopaki? Nie żeby mnie to nie bawiło, ale ja się strasznie boję przeterminowanych żartów i myślę, że już warto skończyć z tym rzekomym wyciąganiem mnie na piwo. Wiem, że moje zachowanie, moje infantylne noteczki malują wam w głowach obraz biednego upośledzonego wieloryba, dla którego każdy telefon, to wydarzenie miesiąca, a wizyta w pubie to święto lasu (czy raczej morza), ale... to jakaś straszna pomyłka. Nie mam zamiaru desperacko tego udowadniać, chcę jedynie was poinformować, że zarówno zabawa jak i nasza znajomość skończyła się już jakiś czas temu. Dlatego też nie ma żadnej podstawy by którykolwiek z was do mnie dzwonił, pisał mejle czy zaglądał tutaj. Miłego ćpania i dymania po klubowych toaletach. Pozdrawiam czule, Beata Kozidrak.
Szczęśliwie mój pobyt w Toruniu dobiega powoli końca. Nie oznacza to, że właśnie rzucam studia, o nie, przed kilkoma dniami zarejestrowałam się na filologię rosyjską, więc cokolwiek by się nie działo w czerwcu, na pewno UMK się mnie tak łatwo nie pozbędzie. Będzie się musiało przynajmniej bardziej postarać, bo - uwaga - zaliczyłam koło z konstytucyjnego (to nic, że w poniedziałek kolejne, a ja znowu jestem w polu). Mówiąc jednak o końcu, mam na myśli moje współlokatorstwo, z którym rozstanę się ostatecznie dnia 31 maja roku bieżącego, z racji złożenia wypowiedzenia właścicielowi. Większość zajęć właściwie kończy mi się z początkiem czerwca, więc kalkulując na chłodno, dalsza przyjemność obcowania z karaluchami, myszami, natchnioną artystką i budowlańcem z problemem alkoholowym, po prostu mi się nie opłaca. Z czego niezmiernie się cieszę i czym prędzej wywożę już swoje rzeczy. W przyszłym tygodniu planuję przetransportować pociagiem rower, aczkolwiek nie do końca jestem pewna swoich sił. Pamiętam, że jak go wiozłam do Torunia, to roiło mi się, że może wrócę na kole, ale przy mojej obecnej kondycji zajęłoby mi to tydzień, a strata tygodnia na miesiąc przed sesją, w mojej sytuacji, jest nie do pomyślenia. Marzę sobie natomiast, że w ostatnim tygodniu czerwca pakuję się z nim w pociąg do Kłodzka, z Kłodzka dojeżdżam rowerem do Kudowej Zdrój i na następny dzień dotykam w końcu swych marzeń i robię sobie zdjęcie na polsko - czeskiej granicy. Smutno się robi, gdy w chwilę później okazuje się, że to tylko moja fantazja, ale kto wie, może w tym roku się uda. Po tym jak w zeszłym tygodniu mojemu kubkowi z krecikiem przywiezionemu przed kilkoma laty z Pragi, odpadło ucho (taaa, samo odpadło), moja determinacja zdecydowanie wzrosła. W gruncie rzeczy to nie jest kosztowna operacja. Na pewno trzeba by mieć jakieś 100 złotych na bilety kolejowe i ze 200 na przeżycie. Przy założeniu, że rozbijałabym się gdzieś na dziko z namiotem, koszty noclegu całkiem by się zredukowały, ale nie wiem czy jestem na tyle odważna by stanąć oko w oko z jeleniem albo leśnikiem. Z drugiej strony, jakaż to by była przygoda! Damn, co ja bym dała żeby ktoś się ze mną zabrał! Matko, matko, to chyba ten moment, w którym dostaję gorączki planowania. Ostatni tydzień czerwca uznaję za zaklepany!
Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Zamalowałam całą ścianę notatkami, przez ostatni tydzień wypiłam dziesiątki kaw z dwóch łyżeczek, wczoraj nawet przez godzinę nie zmrużyłam oka, dzisiaj sama nie wiem, kłaść się czy malować notatkami resztę pokoju...
Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi... My się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi będzie zły... Ładna piosenka. Nie wiem w jakim celu zamieszczam jej frazy, może jak ten niedźwiedź chcę zasnąć mocnym, zdrowym snem, bez wspomagania dwukrotnej zalecanej dawki melatoniny. Nie wspominając już o strachu, który ostatnio towarzyszy mi nader często w mojej refleksji nad własną przyszłością.
Uczę się, a właściwie maluję notatki. Maluję to dobre słowo bowiem opracowanie jednej strony A5 zajmuje mi średnio godzinę a treściowo zawiera może z 2 strony podręcznika (na 250, które muszę opanować). Chcąc zwiększyć efektywność moich działań zaczęłam nawet słuchać w trakcie Chopina, bo gdzieś zasłyszałam, że klasyka ułatwia naukę, ale widać ma to zastosowanie wyłacznie do ludzi pozbawionych lub będących jedynie we wczesnym stadium naukofobii. W moim przypadku już 10 minuta z klasykiem Chopinem, skończyła się zarządzeniem przygotowania obiadu. Po obiedzie dziwnie się złożyło, że moje współlokatorstwo doprowadziło do wysadzenia korków czym ostatecznie zakończyli moje spóźnione obchody roku Chopinowskiego. Prawda niestety jest taka, że robię wszystko by tylko nie skazić mojego umysłu wiedzą. Mogłabym nawet słuchać albańskich pieśni ludowych (a wiem, co to są albańskie pieśni ludowe) byleby tylko pozwoliło mi to na kilka minut oderwać się od nauki.
Myślę. Jutro przede mną poważne wyzwanie. Podczas czytania obecności na ćwiczeniach z logiki, będę musiała się zebrać w sobie i przypomnieć temu najprzystojniejszemu z doktorantów (z racji jego urody poziom stresu wzrasta mi do 200%), żeby mi wpisał obecność za poprzednie zajęcia, gdyż odrabiałam je z inną grupą. Z pewnością będzie kupa śmiechu, jak mi powie, że sobie mnie nie przypomina:/
No dobra, pax vobiscum, najpilniejsza studentka WPiA idzie spać.