Koleżanka moja, Mariola.
Mam koleżankę, nazywa się Mariola. Otóż, Mariola, dostała ostatnio zaproszenie od swojej ciotecznej siostry na ślub. Ucieszyła się bardzo, bo ostatni raz uczestniczyła w podobnym wydarzeniu w wieku lat 8, z tą jednak różnicą, że wtenczas nie dostała imiennego zaproszenia. Z imiennym zaproszeniem jest zaś taka heca, że zazwyczaj zawiera ono sformułowanie "zapraszamy X z osobą towarzyszącą". Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani też zobowiązującego, aczkolwiek Mariolę owa fraza wyprawiła w długą podróż po krainie fantazji. Można powiedzieć, że bardzo się tą frazą przejęła i ubzdurała sobie, że zaprosi do odegrania roli osoby towarzyszącej pewnego bliskiego kolegę. Osobiście uważam, że to kiepski pomysł, ponieważ osoby towarzyszące przeważnie są synonimem chłopaka/dziewczyny w sensie romantycznym, natomiast ów kolega, choć darzony przez Mariolę płomiennym uczuciem skrywanej miłości, prawdopodbnie sam nie czuje się kompetentny do pełnienia podobnej funkcji. Tłumaczę to Marioli, mówię też, że przecież to byłby bardzo znaczący krok, że wiązałoby się to z poznaniem przez niego całej jej rodziny, co niekoniecznie musiałoby się dobrze skończyć, ale ona jest jakby głucha. Zamglonymi oczyma widzi siebie na parkiecie wtuloną w niego pod pretekstem tańca, chociaż sama umie tańczyć jedynie macarenę. Nie przemawia do niej również to, że jej kolega ma zawsze 1000 planów na rok do przodu, więc to naprawdę mało prawdopodobne by znalazł wolną sobotę, ani to, że odmowa na takie zaproszenie jest bardzo niezręczna. Mariolao chce go zaprosić, żeby - jak mówi - w końcu pokazać, że jest dla niej kimś naprawdę ważnym, ale chyba da się to zrobić na inny sposób, Mariolu? Ale ty jesteś, taka kaszaniasta, że na bank to zrobisz. Jutro.