Na kazanie marsz...
Nie rozumiem tej religijnej gorliwości mojej mamy. Z niecierpliwością odliczam dni, gdy będę jej mogła powiedzieć "nigdzie nie idę". W gruncie rzeczy nie wiem, kiedy nastąpi ten dzień, to kwestia mojej odwagi, której nigdy nie miałam za wiele. Nie chcę jej tego mówić, bo te słowa będą świadczyć o tym, że poniosła pewnego rodzaju klęskę. Wielka krzywda mi się nie dzieje... przywykłam, przestałam z tym walczyć. Kiedyś przesiadywałam na przystankach. Lato, jesień, zima, kupiwszy gazete w pobliskim sklepie czytałam ją od deski do deski aż do skończenia się mszy. Do czasu, gdy plotkarskie gazety zaczęły mnie nużyć, a inne nie były w zasięgu mojego portfela, poza tym, w kościele było cieplej niż na przystanku. I nawet dukający ksiądz mi nie przeszkadzał. Siedziałam sobie na tyłku i myślałam o wszystkim i o niczym. Nie mam nic przeciwko kazaniom, myślę jednak, że większość księży pisze je bez przekonania i ten brak przekonania jest zawsze słyszalny z ambony. Pomijam już to, że mało który słyszał w ogóle o retoryce. Jednym ciagiem, pod nosem po raz 10 powtarza "Bóg jest miłością"...
Powiedziałam, że pójdę na 13:00. Moje słowa sa nic niewarte. O ile wiatr nie jest zbyt silny i deszcz nie pada, znów przejdę się betonówką. Tydzień temu dostrzegłam na uboczu zgliszcza baraku, który jeszcze przed rokiem odwiedzałam bedąc na wagarach. Teraz lezy w kawałkach, obok walają się strzępy ciuchów, butelki. Postanowiłam jednak zobaczyć to z bliska, licząc, że może znajdę jakiegoś ciekawego śmiecia sprzed kilkudziesięciu lat. Niestety w wiórowych płytach, które stanowiły ściany ostały się jeszcze gwoździe. Z poczatku zgrabnie je omijałam, lecz w końcu moja spostrzegawczość mnie zawiodła i nagle poczułam, że coś wbija mi się w pięte. Błyskawicznie odskoczyłam, ale było juz za późno i skarpeta zdołała zabarwić się krwistą czerwienią. Nie była to rana poważna, lecz spojrzawszy się na winowajcę od razu wpadłam w panikę. Widok zardzewiałego gwoździa, na który psy mogły oddawać swoje płyny ustrojowe i świadomośc, że wszystko to może teraz krązyć w mojej krwi, skutecznie pobudziło moją wyobraźnię. Zaczęłam rozpamietywać wszystkie spacery po lesie, ucieczki ze szkoły i godzić się z tym, że już nigdy nie bede kroczyć betonówką. Właściwie żegnałam się już z nogą, myśląc, że zdołało już wdać się poważne zakażenie. Jednak jak widać nadal żyję, moja noga żyje również i dzisiaj po raz kolejny wybiorę się na spacer, pardon "do koscioła";) I wszystko to marność...