Rekolekcje z panem profesorem, czyli ciesz...
Dopiero teraz zaczynam rozumieć slowa pana wychowawcy, które jeszcze w pierwszych tygodniach wydawały się być jedynie próbą nastraszenia i tak struchlałych pierwszaczków. Wiem już, że wspominając, że w tej szkole nauczymy się przeklinać, nie robił sobie z nas jaj.
Siedziałam na lekcji matematyki, mijała 25 minuta lekcji i już powoli czułam wewnętrzną radość, że szanse na wizytę przy tablicy stają się nikłe, gdy pan profesor zwrócił się z pytaniem do ogółu klasy, kiedy umówiliśmy się na klasówkę (zależy co pan nazywa klasówką:>). Była to lekcja powtórzeniowa, dlatego termin ten był powszechnie znany jako piątek, 7 marca. Gdzieś z klasy dobył się jednak głos niezadowolenia. Koleżanka Kinga O. zwróciła uwagę, że tego samego dnia jedna z grup ma pracę klasową z łaciny (i szczęśliwie nie była to moja grupa). Zapadła cisza, lecz trwała krótką chwilę, trwała tyle, ile czasu potrzeba, by w czyichś oczach pojawił się dziwny blask. Nieoceniony pan Stachurski, w mgnieniu oka znalazł rozwiązanie tej sytuacji. Powiedział, że w takim razie, nie powinniśmy miec nic przeciwko temu, by termin klasówki przenieść na czwartek. Pomimo przeciągłego pomruku, jaki w tej chwili przemknął przez klasę, nikt już nie zaprotestował. Wszyscy milczeli, dopiero teraz doceniając to, co mają. A ja miałam ogromną ochotę zrobić komuś krzywdę i to wbrew pozorom nie była koleżanka Kinga. Podobny nietakt mógł się w gruncie rzeczy zdarzyć każdemu...no, może z wyjątkiem mnie, bo ja uchodzę za niemowę. I czułam się w tamtej chwili, dosłownie jak bohater "Dnia świra", w myślach miotałam jednym przekleństwem za drugim. Właściwie byłam tak zła, że aż mi przekleństw brakowało. Było słowo na k, był czasownik na p, było także coś na h i niestety na tym cała moja znajomość się kończyła...