Z rowerem wśród ludzi
Myślę o sobie często i namiętnie. O żadnym mężczyźnie nie myślę tak często jak o sobie. Ostatnio wymyśliłam, że nie od razu Kraków zbudowano. Sprytnie, nie? W odniesieniu do mnie ma to znaczyć, że nie zmienię się z dnia na dzień, nie ma szans, dzień w którym sama z siebie wyjdę do ludzi i zostanę duszą towarzystwa nie nadejdzie nigdy. Możliwe, że kiedys nadejdzie dzień, w którym przestanę obgryzać paznokcie, kiedy indziej obudzę się bez potrzeby pochłonięcia kilku tabliczek czekolady, kiedyś na pewno też poznam ciekawych ludzi i po jakimś czasie się z nimi zaprzyjaźnię. Wszystko to mnie z pewnością czeka, pod warunkiem, że zrozumiem jedną rzecz: wracanie do normalności to proces. To coś jak budowa, codzienne dokładanie kolejnych cegiełek, następnie wykańczanie i dbanie o to, co się zbudowało. Nie można jednak niczego dopilnować będąc wyłącznie skupionym na sobie. Pierwszym krokiem powinno być zatem zmarginalizowanie myśli o sobie samym. Też nie z dnia na dzień, ale powoli, małymi krokami. W zwykłych codziennych sytuacjach. W rozmowie chociażby. Niedawno przyłapałam się na tym właśnie, że nigdy nie skupiam się na rozmówcy, zawsze próbuję jedynie odegrać przed nim obraną rolę i nie martwią mnie jego problemy, lecz wiarygodność mojej kreacji, budowa formy (Gombrowicz?).
Nie ważne. Bardzo nie lubię tego mojego filozofowania, ale to właściwie silniejsze ode mnie. Wpadam tutaj niby żeby napisać, że rower wyciągnął mnie na przejażdżkę, a wychodzi mi wypracowanie z polskiego. W każdym razie, to prawda, w końcu wyłączyłam komputer, wypełzłam z mojej zarobaczonej i zamyszonej nory zwanej stancją i wsiadłam na rower (przywieziony przed dwoma tygodniami pociagiem). Wcześniej jeszcze wybrałam punkt przeznaczenia i z niemałym wysiłkiem ruszyłam przed siebie. Purpura okalała moje policzki, z ust wydobywało się sapanie, z uszu dymiła para...(gdyby widział to Brzechwa, napisałby kontynuację "Lokomotywy")Wspomnianym punktem miał być toruński fort VII im. Tadeusza Kościuszki, ale szybko okazało się, że pobłądziłam, przy czym sam fort aż tak bardzo mnie nie pociągał bym miała zadzierać z potencjalnymi mieszkańcami lasu, więc wyjechałam na szosę i spokojnie dojechałam do przestrzeni miejskiej, skąd udałam się nad Wisłę. Niestety jak to bywa przy wiosennej aurze, jest to miejsce nadzwyczaj oblężone, a że przebywanie w większym skupisku ludzkim to na razie zbyt wiele dla mnie, to przetransportowałam się na drugą stronę Wisły, tam gdzie ongiś przychodziłam na wagary, spodziewając się, że w samotności będę się tam mogła oddać melancholii a w przypływie miłości do świata może utopić. Dziwna rzecz zresztą, ostatni raz byłam tam właśnie za czasów szkoły średniej, aż do dziś nie poważyłam się tam zajrzeć i może lepiej by było, gdybym tego nie robiła. Znów bowiem poczułam gorzki smak rozczarowania, gdyż na pomoście - moim ołtarzu melancholii, dwie dziewczyny urządziły sobie sesję zdjęciową. Nie mogąc znieść tej profanacji, odwróciłam się na pięcie, wsiadłam na rower i cała rozstrzęsiona wróciłam do mojej nory. Nie cierpię widzieć jak w moich tajnych miejscach, w których wyobrażam sobie romantyczne randki z podtatusiałymi mężczyznami pojawiają się ludzie. W międzyczasie zdązyłam jeszcze odpowiedzieć jakiemuś niczego sobie chlapečkovi w wieku studenckim, gdzie jest dworzec i zostać adresatem dziwnego spojrzenia, a właściwie skurczu mimiki, w każdym razie czegoś, czym normalny człowiek by się nie przejął, a co zachwiało moją samooceną. Jak się jednak okazało, to nie był ostatni tego dnia incydent, który sprawił, że serce szybciej mi zabiło. Nie powiedziałabym jednak, że ze szczęścia. Po mojej jakże wyczerpującej wycieczce rowerowej, zdecydowałam, że wyciągnięte z najgłębszych zakamarków grosiaki (przy okazji znalazłam mysie bobki za kanapą a chwile później coś przemknęło mi przed oczami)wydam na bułeczki mleczne. W tym celu wybrałam się do pobliskiego Tesco. Jako, że cała wizyta miała trwać nie dłużej niż 15 minut (łącznie z drogą do i z)i nie obejmować wchodzenia w interakcję z ludźmi, wyszłam z domu właściwie tak jak stałam, na koszulkę założyłam jeno kurtkę, na nogach miałam moje wspominane już niegdyś (łoo..kiedy to było)różowe pumy. I otóż szłam krokiem spokojnym, myśląc chyba jedynie o tym, że w odbiciu mijanych witryn wyglądam nadzwyczaj niekorzystnie, więc może powinnam zrezygnować z owych bułeczek, gdy nagle poczułam za sobą kroki. Jako, że nie była to noc, ani ciemny zaułek (oho, moja mysz właśnie fuknęła na głos...) zbytnio się nie przejęłam i szłam dalej ignorując wyraźnie depczącego mi po piętach intruza. Mina mi zrzedła, gdy w chwilę później zostałam przez niego wyprzedzona i momentalnie rozpoznałam w nim PIIIPM. Pech chciał, że wyprzedził mnie na 2 metry przed światłami, na których musielibyśmy stać razem, gdybym tylko na jego widok automatycznie nie skręciła w osiedlową uliczkę. Mam wrażenie czy może bardziej nadzieję,że nie wiedział kogo mijał. Z drugiej strony nie minął mnie w normalny sposób, było w tym coś agresywnego. Nie mam zamiaru jednak tego roztrząsać. Jest dla mnie uosobieniem męskości, ale wiem, że ja nie jestem w jego typie. Wiem też jak okropnie niezręczne jest mieć takiego niechcianego adoratora/adoratorkę i nie zamierzam nikogo osaczać moimi uczuciami. Założę się, że niedługo poznam nowe uosobienie męskości, chociaż od czasu Grzegorza, trafił się jeno on ;_;
A może ja po prostu lubię być odrzucana i nie żadne męstwo, lecz nieszczęśliwa miłość mnie kręci. Może być, zresztą już kilkakrotnie ten trop podejmowałam.
A widzieli Little Britain? Bo ja właśnie znalazłam nową wymówkę dla nie opuszczania mojej nory;)
Nie udało mi się znaleźć bardziej reprezentacyjnego fragmentu, ale ogólnie całość wciąga