Atak hipohondrii...
A idźcie wy wszyscy w diabły, jak się państwu nie podoba, to ja na to wiele nie poradzę, bo zamknąć się nie zamknę, a i zmienić też nie za bardzo się potrafię. Doprawdy, genialny pomysł żeby umieszczać adres tego bloga na waszych forach. Nie wytrzymię! Bawcie się w tych swoich gronach, nie martwcie się, pożądne przedszkole o 22 musi chodzić spać. Nawet nie śmiem wam w tych fascynujących libacjach przeszkadzać. Jakże bym mogła...Dobra, stop. Zamykamy temat, co wolno wojewodzie, to nie tobie srodzie, słyszysz Alutka? Panów studentów najwyraźniej drażniłby Twój widok. Jakie to sczęście, że mamy tak wrażliwe na patologie społeczeństwo. Krzepi to moje serce szczególnie ze względu na przebieg dnia przedwczorajszego, kiedy to spokojnie przemierzałam swoim bicyklem przestrzenie Olsztyna. Trasa dość prosta, oczywiście zahaczająca o moją ulubioną dzielnicę, czyli kortowo. I w faktach tych nic zaskakującego na razie nie znajdujemy, więc jakaż znowu przygoda napotkała Alę? Ano jadę sobie spokojnie, czasami z rączkami na kierownicy, czasami bez. Jest wieczór, ulice zaczynają się wyludniać, a ja napawam się tą atmosferą. Tego wieczoru jest jakoś inaczej, wysokość na jaką wybijam się najeżdzając na krawężniki jest zdecydowanie większa. Niesłychanie mi się to podoba, zwiększam prędkość, skaczę jeszcze wyżej, choć kierownica niepokojąco wykazuje nieposłuszeństwo. Na kilometr, dwa, daje sobie na wstrzymanię, jadę jak przykładny rowerzysta, po ścieżce z obiema rękoma na kierownicy, lecz w pobliżu przedprzedostatniego przystanku 24 coś mi odbija. Za mną jedzie starszy wąsiasty pan w wieku średnim, przede mną idzie dwójka młodych ludzi. Zasadniczo nie mam się przed kim popisywać, więc co mi odbija? Kierownica. Odbija się od krawężnika, a moje cielsko runie na ziemie, a dokładnie w połowie chodnik, w połowie nawierzchnię ulicy. Błyskawicznie wstaję, otrzepuję się, miotam jakimś przekleństwem. Właściwie nie dlatego, że gdybym postanowiła tam dłużej leżeć, to mogłabym zostać potraktowana jak nawierzchnia, lecz straszliwy wstyd mnie ogarnął, jakieś potworne upokorzenie, a może szok...lecz pan jadący za mną nawet się nie zatrzymał, nie tracił też czasu chociażby na to by się spytać, czy nic mi nie jest. W końcu złego diabli nie biorą. Zresztą, skoro zobaczył, że w pośpiechu wstaję i wsiadam na rower, to co się miał bawić w dobrego wujka. Dobrze, że miałam blisko do domu. Właściwie z wierzchu nie wyglądało to tragicznie. Wcięcie na łapie, i drugie mniejsze na drugiej, dodatkowo czułam, że nieźle sobie obtarłam nogę. W domu wyglądało to bardziej tragicznie. Cała noga od kolana po stopę obtarta (darmowa depilacja), na lini żeber też całkiem spore otarcie i broczące krwią łapy:P No dobra, przesadzam, w każdym bądź razie trochę spanikowałam, gdy już przyszło do opatrywania ran, a przed samymi oczami mi ciemnieć poczęło, a głos mamy był jakby zza ściany, czytaj Alutka by nam pierwszy raz w życiu z wrażenia zemdlała, lecz w porę zasięgnęła szklanki z wodą i powróciła do świata. Histeryzować mimo wszystko nie przestała. Jej uwaga skupiła się na ręcę, a raczej ranie, która przez pięć minut, zanim Ala dojechała do domu, była nafaszerowana brudami chodnika, a sama Alutka nasłuchała się już wielu historii o amputacji przez niewinne zadrapania toteż krzyczeć zaczęła, że jeśli nikt z nią nie pojedzie na pogotowie, to ona ze swoich pieniędzy na protezę zbierać nie będzie! Jej histeria wzmagała szczególnie, gdy zauważyła, że wyżej wymieniona ręka jest zimna, właściwie już się z nią żegnała, gdy matula, zupełnie jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, z mojej małej tragedii, przywołała mnie do porządku. Halo, ja tu cierpię! To już nawet pokrzyczeć nie mogę?! Zaczęłam więc skowytać, że złamałam sobie najwyraźniej nadgarstek, lecz tu również spotkałam się jedynie ze wszechobecną ignorancją mojej osoby....i się uspokoiłam....lecz łapa boli mnie po dziś dzień i na rowerze jeździć nie mogę. I z główką też chyba najwyraźniej coś nie tak, bo wczoraj weszłam w posiadania różowych butów. No, popielato-różowych, lub jak kto woli łososiowych;) Stały tak samotnie na tej półce, prawdopopodobnie były to już ostatnie sztuki, wyglądały jakby nosiła je cała obsługa sklepu. Były za mało różowe dla tlenionych blondynek, za bardzo różowe dla osób z chociażby minimalnym poczuciem gustu, czyli idealne dla Ali. Jeszcze, gdy zobaczyła, że ich rozmiar to 42, uznała, że to przeznaczenie. Teraz chodzi w tych kiczowatych rózoffych pumach. W sklepie zdecydowanie wyglądały korzystniej...choć kolor idealnie współgra z moją obtartą nogą...