Trzeba było wziąć kalosze...
Witam. Krótko i treściwie witam się z wami. Tak jest - poszłam. Tak jest - szczerze żałuję. W zasadzie zdecydowałam się dośc późno. Były okolice godziny 18:00 siedziałam w pokoju, standardowo już słuchałam Lacrimosy wycząc wraz z wokalistą i co chwila zerkałam za okno. Niebo powoli traciło błękit na rzecz granatu. Liście poruszały się rytmem nadawanym przez wiatr. Na oknie osadzone były pojedyńcze krople deszczu. Co jakiś czas na chodniku pojawiał się jakiś człowiek, albo grupka młodzieży. Zza okna docierać zaczynały również powoli dźwięki rozpoczynającego się koncertu...Co było robić, na takie bodźce nie zdałałam się jeszcze uodpornić. Zaczęłam niewinnie, własciwie jeszcze bez zamysłu żeby gdzies wychodzić, tylko tak...tak po prostu żeby sprawdzić jak wygląda połowa mojej szafy pod kołdrą. Wcielić się w Fidiasza, niby dla zabawy...a że przy okazji wyszło na jaw, że w tej dziedzinie równiez Alutka mogłaby się poszczycić wybitnymi osiągnięciami, że ubrania wyjątkowo realistycznie imitowały moją osobę, to grzechem byłoby tego nie wykorzystać, czyli zaczęłam kombinować. Własciwie połowa roboty była odwalona. Ułożony w pośpiechu plan w większości opierający się na kompletnej improwizacji przewidywał, że za chwilę pójdę sprawdzić, jak tam sprawa ma się z cichym otwieraniem zamka, następnie pójdę się wykąpać i w rezultacie w stroju wieczorowym udam się do pokoju. Czyli standardowe zakończenie dnia w moim wydaniu. Jednak, że wieczór ten miał być niezwykły, rozszerzyłam trochę rozkład zajęć. Gdy już byłam w swoim pokoju, a mama siedziała w salonie, tata w biurze, usiadłam obok Elizy (mojego dzieła na miarę Fidiasza) i najzwyczajniej w świecie przebrałam się w strój bardziej adekwatny do nocnych wojaży, wykonałam równie adekwatny makijaż i stanęłam za półotwartymi drzwiami do mojego pokoju. Czekałam aż starszyzna rodziny trafi na miejsce spoczynku. Godzina była późna. O 22:50 zaczynało się Vavamuffin, a na moim zegarku było prawdopodbnie jakoś 22:30. Zanim dostałam się do drzwi wyjściowych była 23 z minutami. Właściwie najtrudniejsze - bezszelestne przedostatnie się przez korytarz - miałam już zasobą, zgubna jednak mogła być dla mnie świadomość pozornej niesłyszalności. A klamka skrzeczała bezlitośnie. A potknęłam się o but brata, a płaszcz również nie chciał cicho zdejmować się z wieszaka. Udało się jednak - wydostałam się. Powiem wam, uczucie po przedostaniu się na wolną przestrzeń było cudowne, czułam się wolna jak wtedy, gdy wybrałam się PeKaPem do Torunia, lecz jeszcze przez dobre 10 minut miałam takiego straszliwego cykora, że zaraz zadzwoni mój telefon, a w słuchawce odezwie się tata, że skutecznie powstrzymywało to mój entuzjazm. Jednak już na wysokości Reala w pełni cieszyłam się swoją wolnościa. 23 była godziną powrotów 15-16-17 latek. Co chwila mijały mnie jakieś nadzwyczaj rozweselone nastolatki. A ja? Ja miałam radochę, że nie mam żadnej ograniczonej godziny powrotu :P. Wkrótce dotarłam do kortowa, jak zwykle na wejściu przywitały mnie tłumy rozkołysanych, głośnych studentów. Wszyściutcy pijani. Wszyściutcy w swojej nietrzeźwości skłonni do zawarcia nowych znajomości. Ale nie. Ehh...ja wiem, że to się chyba szczęściem nazywa, że żaden upity żak mnie do akademika nie zaciągnął...ale...taki chociaż mały peszek by się przydał...ehh...trafiłam na górkę kortowską. Właściwie nie bez problemu, bo choć deszcz juz, a raczej jeszcze nie padał, dojściem było jedno wielkie błocko, a ja bardzo inteligentnie wybrałam się w szmacianych butach o bardzo cienkiej podeszwie. Zresztą i tak było to inteligentniejsze, niż gdybym miała tam iść w moich rozoffych pumach. W każdym razie w czasie podchodzenia pod górkę mało co nie zgubiłam buta, umazałam sobie płaszcz, o łapach już nie wspominając, ale powiem wam jedno. Na prawdę podziwiam tych wszystkich upitych ludzi, którzy tak jak ja się przedzierali przez to bagno. Co prawda, większość ślizgała się po całej powierzchni, ale niektórym udawało się dotrzeć zupełnie czystym i to w stanie wyższej świadomości! Fenomen:P. Dotarłam, ku mojej uciesze trafiłam jeszcze, jak mi się zdawało na końcówkę Vavamuffin (była 23:56 powiedzmy) i w samotności stałam. Żadna radocha. Na poczatku, gdy jeszcze docierałam do kortowa, zamysł był taki, by zostać tam i na Łzy. Zakładałam, że wkręcę się w jakąś grupę i będę szaleć razem z nimi, ale gdzie tam, ja? Eh...stałam jak kołek i czekałam, aż ktoś zobaczy, że oto stoję zupełnie wyalienowana i żebrzę o spojrzenie. Nie zobaczył nikt, jedna dziewczyna spytała się jedynie o ogień, na co odparłam, że takowego nie posiadam. Przy takim przebiegu, a raczej kompletnym braku zdarzeń, musiałam zmienić plany. Vavamuffin niespecjalnie mnie porwało. Toteż nie czekałam aż skończą grać, choć już zbliżała się 1:00 oni ciagle grali. A no i zwinęłam się także z pewnego oczywistego powodu. Deszcz zaczął intensywnie padać, francuskim pieskiem nie jestem i fakt, mogłabym tam trwać w tym deszczu, choć to właściwie większa mżawka była, ale gdy tylko uświadomiłam sobie moje trudy z dostaniem się na górkę, kiedy to jeszcze rzeczony deszcz nie padał i te, kiedy będę musiała się przedzierać przez błoto jeszcze bardziej nawodnione, postanowiłam przyspieszyć swój powrót. Zresztą, to co dla jednych jest przeszkodą, dla innych jest zabawą;) Nasza światła młodzież akademicka, zapewne pod wpływem znacznych ilości napojów orzeźwiających postanowiła zjeżdzać po zabłoconej górce. Ah ileż przy tym mieli radości, ileż wesołych okrzyków! Ale Ala musiała, nie, chwila. Ala sama chciała wracać do domu. Znaczy się tutaj też plany były bliżej nieokreślone, bo w międzyczasie przestało padać, toteż postanowiła iść na spacer, ale że pokonała już znaczny dystans to i usiadła na pierwszym wolnym przystanku, łudząc się jak zwykle, że a nuż ktoś uzna taką sytuację, za idealną do podrywu :P. Łudź się Alutka, łudź. Po 30 minutach rzeczywiście dosiadł się do mnie jakiś student, lecz nie wydawał się mną zainteresowany. Po paru minutach zapytał się czy wiem, o której jest 100. A co to ja jestem? Rozkład? Ciężko ruszyć tyłek, te dwa metry i przejść do rozkładu? "Niestety nie wiem"- grzecznie odpowiedziała Ala. Student odszedł, a ja zostałam sama. Na nieszczęście niektórych, którzy podarowali mi swój nr komórki ;) Wkrótce jednak znudzilo mi się siedzenie na przystanku i kolejny plan przwidywał, że pójdę do Tesco. W końcu, na coś by się zdało to, że jest czynny 24h na dobę. Tyle, że znów uświadomiłam sobie pewną ważną rzecz. Ze swojej głupiej przezorności i nieufności wobec własnej osoby, postanowiłam nie brać ze sobą pieniędzy, żeby nie wpaść przypadkiem na genialny pomysł wychylenia jakiegoś piwa. No i klops. Powoli spacerkiem postanowiłam odmaszerować do domu. Miałam zabłocone buty i mokre nogawki, dodatkowo chwilami wiał wiatr ze znaczną siła. Nie marzyłam o niczym innym, jak wylądowaniu w ciepłym łóżku, niekoniecznie musiało by to być moje łóżko, ale cicho sza, już zaczynam głupoty gadać:P Zresztą zanim jeszcze do owego (swojego) miejsca spoczynku trafiłam, idąc chodnikiem napotkałam dwóch śpiewających żaków, jak domniemam po doborze repertuaru, studentów historii:P Na początku słychać było "Międzynarodówkę", później "Warszawiankę" i gdy już ich minęłam, za moimi plecami rozlegało się jeszcze "O mój rozmarynie". I tym oto zabawnym akcentem zakończyłam swoją wędrówkę. Gdy otwierałam drzwi mojego domu zbliżała się 3:00, wiedziałam, że istnieje małe prawdopodobieństwo, by ktoś mnie słyszał. A nawet jeśli, to zapewne hałas jaki bym robiła, zostałby odebrany, jako powrót któregoś z moich braci, czyli bez reakcji. Największym problemem wydawały się być moje zabłocone buty i spodnie, lecz tamtego dnia już nie miałam siły, by wymyślać rozwiązanie tej kwestii. Buty po dziś dzień leżą zabłocone pod kurtkami, a spodnie tamtego wieczoru niedbale wwalone pod łóżko, leżą obecnie w szafie. O moim wybryku wiem jedynie ja i wy, drodzy czytelnicy. Wnioski z całej tej nocnej wycieczki są następujące. Nie zamierzam wymykać się na żadną kolejna kortowiadę w samotności. Choć na nocny spacer letnią porą, dlaczego by nie? Oh jeszcze żeby tak z kimś...