Był sobie pies...
Ano był, kundelek koloru moich włosów, właściwie suczka, na oko dwa lata. Znaleziona w lesie. Nie bedę się tutaj rozpisywać nad bestwialstwem ludzi, bo może to był jedynie przypadek, może się najzwyczajniej zgubiła, piszę jednak o niej, gdyż przez jedną dobe dzieliłam z nią dach nad głową. Właśnie wracałam z mojej codziennej przejażdzki, gdy wchodząc do domu usłyszałam rozmowę mojego brata z mamą. Urywki zdań "błąkał się środkiem drogi", "dałem mu tej szynki" wystarczyły mi abym zrozumiała, że w naszym domu pojawił się pies. Wiem, że dla was brzmi to dziwnie, ale tutaj chociażby małe napomknięcie, że chciałoby się mieć zwierzaka grozi długimi tygodniami ciszy ze strony ojca. To temat tabu. Z kolei, gdyby postawić go przed faktem dokonanym, można śmiało pakować walizki i żegnać się z domem. W końcu nowe meble są ważniejsze i on nie ma zamiaru patrzeć jak jakiś głupi pies mu je niszczy. Jest materialistą, tak samo jak ja. Pozwolił jednak, by pies mógł przenocować. Pocieszna psina, chyba wszyscy w duchu mysleli, że ta zgoda daje pomyslne rokowania na dalszy pobyt tego psa w naszym domu. Z poczatku była strasznie przygaszona, leżała na dywanie, kuliła ogon, gdy chciało się ją pogłaskać, bała się schodzić po schodach z wieczora jej sie odmieniło, zaczęła nawet machać ogonem. I to było straszne. Widziałam jak budzi się w niej zaufanie do nas, jak skacze, chce się bawić...a my ją zostawiliśmy, bo meble były ważniejsze. Boże, nie mogę, siedzę i ryczę...oddalismy ja do schroniska, do syfu i hałasu. Po jaką cholere Bernard ja brał do domu, po co budził jej zaufanie?! Strasznie skurwysynstwo, pardon...Myslałam, że się tak nie rozkleję, że normalnie przejdę nad faktem "był pies - nie ma psa", ale gdy widziałam jej oczy...Mam nadzieję, że znajdzie właścicieli, ładny pies...Będzie jej lepiej, z pewnością będzie jej lepiej, bo ja prędzej czy póżniej potraktowała bym ją jedynie jak zabawkę...Był kiedyś taki film nazywał się "28 dni" amerykańska produkcja, grała tam bodajże Sandra Bullock, której to postać trafia na odwyk do kliniki. Gdzieś w trakcie jest nastepujacy dialog:
- Wielu ludzi wychodzących z nałogu chce wiedzieć, kiedy można znów zacząć. Radzę wszystkim jedną rzecz. Po powrocie do domu, kupcie roślinę. Ja lubię storczykowate, ale każdy może wybrać, co mu się podoba. Pojakimś roku kupcie sobie zwierzaka.
Jeśli pojakichś dwóch latach...roślina i zwierzę będą żywe, można zacząć myśleć o związku z innym człowiekiem.
Widziałam ten film już dłuzszy czas temu, a jednak ta kwestia wmurowała mi się w pamięć. Powraca do mnie niemalże kazdego dnia. Choć w moim przypadku nie ma mowy o żadnym nałogu, to myslę, że pasuje równie dobrze, bo chodzi w nim o odpowiedzialność. W swoim pokoju nie mam roslin, pousychały kilka dobrych lat temu...Kiedyś miałam psa, jamnika krótkowłosego, nazywał się Rambo, miałam też kota własciwie kotów było kilka w różnych odstępach czasowych...z całego tego towarzystwa do dzisiaj zyje tylko Rambo, mieszka sobie u dziadków, ale niedługo i tak zejdzie z tego świata, bo pod opieką babci przypomina obecnie walec parowy, no i stary już jest...Krótko był pod moją opieką, chyba nawet niecały rok, jednak to, że się nim nie zajmowałam było chyba problemem najmniejszym. Rambo musiał zmienić miejsce zamieszkania z powodu takiegoż, że lubił sobie podgryzać meble. I tak to już trwa, od 9 lat tato używa koronnego argumentu, że nikt w tym domu nie jest odpowiedzialny, a on nie ma zamiaru zyć w syfie...trudno...i tak jutro zapomne o wszystkim, może to i lepiej...