Pamietam, swego czasu Chmielewski nakręcił pewną komedię, która nosiła tytuł "Nie lubię poniedziałku" i muszę przyznać, że tytuł ten jest niezwykle życiowy. Ala również poniedziałków nie lubi. Bo człowiek chętnie by jeszcze w domu został, lecz okazuje się, że o 6 ktoś wyciąga go za nogę z łóżka. Niewiele niestety jestesmy w stanie na to poradzić, zawsze jednak możemy się na tenże poniedziałek przygotować, lecz i do tego zmusic się trzeba. Nie udało się to Ali, choć do swojego pokoju trafiła z zamiarem odrobienia lekcji już o 17, to najsampierw uznała, że musi się psychicznie przygotować do tejże skomplikowanej czynności, a nastepnie, gdy już tak dumała nad przykroscią swojego losu, ogromem obowiązków, pomyślała, że czasu ma jeszcze trochę, więc pozwoli sobie to "trochę" wykorzystać na zmianę, a raczej usunięcie wykładziny ze swojego pokoju. Aby to jednak zrobic, musiała poodsuwać co poniektóre szafki i gdy już tego własnorecznie dokonała, doszła do wniosku, że jest ich za dużo, w związku z czym, postanowiła własnorecznie jedną z nich rozkręcić na części pierwsze. W czasie rozkręcania właściwie doszła do wniosku, że musiała się minąc z powołaniem, bowiem przynosiło jej to radość ogromną, a i satysfakcję, gdy nie myliła się przy rozmiarze śrubokrętów. Ta rozpusta trwała jednak zdecydowanie za długo, choć Ala tak naprawde chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że pracy pisemnej z polskiego i zadań z chemii nie napisze w ciagu godziny. A może i zdawała sobie sprawę? Pamiętam, że jeszcze przed przystapieniem do rozkładania szafek, w mojej głowie pojawiła się pewna niebezpieczna myśl, by dnia nastepnego skręcić z drogi do szkoły, to jednak w gruncie rzeczy nie było nic niepokojącego, bowiem takie mysli zwykłam mieć codzień. Ona jednak ciągle tliła się we mnie, nie przepadła, jak się okazało, na moją zgubę. W poniedziałkowy poranek, nie miałam odrobionych lekcji z żadnego przedmiotu, teoretycznie groziły mi 3 jedynki, w praktyce jeszcze więcej, podjęłam jednak męską decyzję, że do szkoły pójdę. Jak codzień z samego rana ładnie w kościółku wymodliłam pomyślność dnia bierzącego i z nadzieją zmierzałam do szkoły. Niestety już na korytarzu okazało się, że chyba modliłam się za mało, wesoła nowina, przekazana przez klasową koleżankę brzmiała "mówiła, że zrobi kartkówkę". To mi wystarczało, w zupełności, to było jak sygnał startu, wystrzał z pistoletu, znak, że w tej własnie chwili powinnam w locie chwycić swój płaszcz i jak gdyby nigdy nic ze szkoły najzwyczajniej się ulotnić. I tak tez zrobiłam. Dziwna ironia losu, sprawiła zresztą, że w drzwiach wyjściowych minęłam się z naszym dzielnym bodyguardem. Co prawda zmierzył mnie wzrokiem, lecz zanim zdąrzył cokolwiek powiedzieć, ja już dawno byłam poza terenem szkoły. Zastanawiałam się, gdzie się podziać. Język polski przypadał na pierwszą godzinę, więc właściwie najrozsądniejszym było uciec jedynie z tej lekcji, jednak Ala w tym momencie swój rozsądek zapodziała i wszystko to prawdopodobnie przez to, że myśl o ucieczce z dnia poprzedniego wciąż w niej egzystowała. To mogła być równiez myśl skumulowana, bo Alutka nie tyle w tym momencie miała ochotę na szwędanie się po mieście, ile chciała poszerzać swe horyzonty myślowe kolejną wycieczką z PKP. Zgubą okazało się być 30 złotych, bez ich obecności w moim portfelu, zapewne już po kilku minutach grzecznie bym do szkółki wróciła, one jednak otwierały przede mną nową perspektywę. I nogi same prowadziły mnie na dworzec, który zresztą niefortunnie jest usytuowany w dość bliskim sąsiedztwie. Tam decyzję musiałam podejmować szybko, kierunek mojej podróży był raczej oczywisty, jedyne co mi nie pasowało, to rozkład pociągów. Wynikało z niego, że najwcześniej w Toruniu bedę w okolicach 12, a znaczyłoby to, że do pociągu powrotnego miałabym mniej więcej 1,5 godziny, było to zdecydowanie za mało, gdyż jako cel tej wyprawy, nie ukrywam, obrałam sobie spotkanie z Baszkiem i wszystko mogłoby byc ok, gdyby główny poszkodowany moją wizyta, o całej sprawie nie dowiedział się na kilkadziesiąt minut przed moim przybyciem. Przez chwilę rozpatrywałam także możliwość przedostania się do Torunia pekaesem, lecz po pierwsze przyjemność byłaby wątpliwa z takiej wyprawy, a po drugie najbliższy czas odjazdu był jeszcze późniejszy od wczesniej wspomnianego. Nie było czasu na dalsze rozmyślania, o 8:07 nabyłam bilet do Iławy i z nadzieją, że może tam znajdę jakieś racjonalne połączenie, chociażby autobusowe, udałam się na peron, gdzie podstawiony był już pociąg. Doszłam zresztą do wniosku, że w ten sam sposób wyruszałam do Torunia po raz pierwszy, tak samo czekała mnie godzinna przesiadka w Iławie, tym jednak razem wiedziałam już co się kryje za wielkimi drewnianymi drzwiami. Jedynie ilość osób zdawała sie być większa, tym razem nie byłam już w wagonie z samymi mężczyznami, nie było zresztą - co mnie zasmuciło niesłychanie - żadnego żołnierza. Do tej podróży byłam zupełnie nie przygotowana, w plecaku miałam mnóstwo książek, które przydać mogłyby mi się jedynie w razie, gdybym je zastawiła, by mieć pieniądze na bilet powrotny. Co prawda było i "Quo vadis", z którym nieudolnie zmagam się już od dłuższego czasu, lecz po dotarciu do 16 strony, uznałam, że obserwowanie śpiącego pana siedzącego naprzeciw mnie jest dużo ciekawsze. Właściwie czas mi się nie dłużył, bardziej na jego upływ musiałam zwracać uwagę na moje wyrzuty sumienia. Było ich aż nazbyt dużo jak na szkodliwośc tego czynu i to był pierwszy sygnał, który niestety zignorowałam i zamiast wysiąść na stacji w Ostródzie, przemierzałam kolejne kilometry. Dotarwszy (dotarłwszy?) na iławski dworzec, doliczywszy się, że bez handlowania podręcznikami, dotrę do Torunia, a nawet i z powrotem, postanowiłam uświadomić o moich zamiarach Pawła. Odzewu jednak nie było, zanim jednak zdążyłam popaść w wielką rozpacz podejrzewając, że Bach wcale mnie w swoich progach widzieć nie chce, przypomniałam sobie, że zwykł on kłaśc się późno i jeszcze później wstawać. Czekałam zatem cierpliwie na odpowiedź, w międzyczasie nawet zrobiłam rzecz niesłychaną - własnoręcznie znalzałam dworzec autobusowy, lecz niewiele mi to dało, gdyż okazało się, co jest swoistą ciekawostką, że połączenia między Iławą a Toruniem najzwyczajniej nie ma, zostawały mi zatem niezawodne koleje państwowe. W miarę szybko tym sposobem minął mi czas przesiadki, kupiłam bilet do Torunia i bez większych problemów znalazłam odpowiedni pociąg. Stało się zatem faktem, że tego dnia odwiedzę jedną ze stolic Kujawsko - Pomorskiego, nie przypuszczając, że "przy okazji", trafię też i do drugiej. Z każdą kolejną minutą jazdy, ciśnienie mojej krwi rosło, każda minuta bez smsa, zdawała się zmniejszać moje szanse na spotkanie Pawła. Właściwie powoli godziłam się już ze świadomością, że albo posiedzę na toruńskim dworcu przez kilkanaście minut, tak jak za pierwszym razem, albo pójde się topić nad Wisłę, wspominając z kolei drugą toruńską wyprawe. W końcu jednak doczekałam się odpowiedzi, zszokowanego Baszka i trzeba było ustalić jakąś rozsądną wersję naszego spotkania. Problem był następujący: Baszek mieszkał w Bydgoszczy, a Alutka jechała do Torunia. Problem ten jeszcze tego samego dnia wydawał mi się o tyle nieistotny, że byłam pewna, że odległośc między tymi dwoma miastami stanowi maksymalnie 30 kilometrów i można ją przebyć dość szybko jakimś podmiejskim PKS - em. Ot Alutka, na geografii zamiast patrzeć w okno trzeba było słuchać. A czas się kurczył, dojechałam własciwie już do Torunia, Baszek smsowo dziwnie zamilkł, postanowiłam zatem wcielać w życie swoją wyprawę nad Łynę. W drodze układając treść listu do potomności, że wagary nie popłacają. I rzeczywiście siedząc na jednej z nadwiślańskich ławek, taki list napisałam, wsadziłam w szczelinę siedziska i z rezygnacją patrzyłam na Wisłę, która o tej porze roku wydawała się być jeszcze brudniejszą i jeszcze brzydszą niż zazwyczaj. Wkrótce jednak rozległ się dźwięk nadchodzacej wiadomosci. Wyjscia były dwa albo spotykamy się na niecałą godzinę albo ja decyduję się na relację, której pociąg w Olsztynie będzie o godzinie 21. Nie pytam się kto zgadnie, który wariant wybrałam, bo jeśli czytacie mnie od conajmniej roku, możecie się domyślić, że był to wariant bardziej nierozsądny. A i rzecz najważniejsza, wariant drugi przewidywał również, że pojawię się w Bydgoszczy. Tak też się stało, choć czułam, że w całej tej sytuacji coś nie gra, ale niestety mam tą przyware, że jeśli już w coś wchodzę, to brnę w tym do końca i się nie wycofuję. Dlatego też, nawet czując, że zupełnie niepotrzebnie opuściłam jeden dzień w szkole, co więcej zajmuję jeszcze ten dzień komu innemu, nie potrafiłam powiedzieć stop i grzecznie wrócić do domu. Nie pozwalała mi na to zdecydowanie myśl, że jestem tak blisko Bacha, a mogłabym zupełnie z tego nie skorzystać. Jak się jednak okazało, to poczucie winy, było zgubne i zupełnie mnie pochłonęło... Dokończę...obiecuję, ale póki co obowiązki (szkolne) wzywają...