Hulaj dusza bez kontusza...
Gdybym wierzyła w różne znaki na Ziemi i niebie objawiające się człowiekowi celem nawrócenia go na pewien tor, z którego on właśnie ma zamiar skręcić, to wzięłabym sobie do serca dzisiejszy atak ojca, który uprzedzał mnie, że jeśli jeszcze raz wyjdę z domu nie informując go o swoich planach, to będę tego żałować. I rzeczywiście wierzę, że będę tego żałować, ale postępująca depresyja i rutyna w jaką ostatnio popadłam nie pozwala mi postąpić inaczej jak wsiąść jutro do pociągu. Tumiwisizm wtórny, że tak to nazwę. Bo wszystko jest do dupy nie bawiąc się w zbędne eufemizmy. Zakochałam się, ale jak to w telenowelach bywa, on nie wie, że ja jestem zakochana, a nawet jeśli wie - to rzecz jeszcze gorsza - ignoruje moje umizgi. Ja z kolei nie mam odwagi by mu napoknąć o tym w sposób bezpośredni obawiając się, że mi się zwierzyna spłoszy. Poza tym ta zwierzyna wbrew pozorom nie zalicza się do łownej, lecz drapieżnej, dlatego jakby nie patrzeć to raczej on ma we krwii potrzebę polowania i nie lubi, gdy mu się padlinę pod nos podtyka. Coś na wzór błędnego koła zatem tu mamy, bo być może nasz zwierzak na mnie poluje, lecz czeka na jakiś pomyślny znak z mojej strony, a ja z tej strony drugiej żadnych znaków mu nie daję, bo sie boję by się nie przestraszył. Czyli materiał na kolejnych 1000 odcinków "Mody na sukces", czekam na tantiemy. Ten stan tak straszliwie mnie przybija, a wszystko to przez to, że straciłam dystans. Dystans to wbrew pozorom rzecz niezwykle przydatna, może nie mówię tu o tym, by na wszystkich patrzeć z góry, ale jeśli o braniu wszystkiego z przymróżeniem oka i owszem. Łatwiej i zabawniej się wtedy zycie przeżywa, a bez tego człowiek jest nadętym burakiem. I ja się niestety kimś takim robię. Męczy mnie cała ta sytuacja, ale z czystej wygody jej zmieniać nie będę, bo nie chcę stracić tego co mam. Może to błąd, ale znowu nie ma co tego rozpatrywać w kategoriach "błędów życiowych", zresztą czas pokaże o co w tym wszystkim chodzi.
Wróciłam z Naglad, niewiele się tam działo i właśnie z tej przyczyny tam pojechałam. Stwierdzam, że byłam tam za krótko. Miałam jechać już w poniedziałek, ale dowiedziałam się, że następnego dnia Paweł będzie w Olsztynie, więc szybko swoje plany skorygowałam i zamiast jechać rowerem do Naglad, Naglady jedynie minęłam, wspominając letnie przejażdzki przez Unieszewo. W trakcie mojej wycieczki okazało się zresztą, że temperatura jest mniej więcej na pograniczu zera, o czym informowały mnie wszystkie przydrożne kałuże będące w stanie stałym, lecz mimo to zdołałam sobie zachlapać błotem tryskającym z pod koła cały plecak, o tyłku juz nie wspominając. Była to rzecz jednak w tamtych okolicznościach i tak mało ważna, najwięcej uwagi skupiałam bowiem na tym by jakoś dojechać do domu. Przeceniłam swoje siły do tego stopnia, że już przy wjeździe z Łajs na krajową 16 - tkę chciało mi się rozpaczliwie wołać "Mamusiu!". Mamusia jednak nie nadchodziła, dzieki Bogu o całej wyprawie nie wiedziała, bo zamiast krzty współczucia ofiarowałaby mi kilka razów ścierką za głupotę. Bo to w sumie był pomysł głupi, coś za szybko poczułam wiosnę. Nie ja jedna w każdym razie, dwa koty na unieszewskim dworcu, gdzie zawsze robię sobie przerwę najwyraźniej poczuły ją również, bo zaraz po tym jak zeszłam z roweru jeden z nich, ogromny, łaciaty kocur się na mnie rzucił i domagał się głaskania, na co ja posłusznie przystałam, lecz ten drugi, mniejszy, bardziej też płochliwy jakby, nieśmiało próbował wdrapywać się na moje kolana. Niestety te były już zajęte, co wyraźnie komunikował łaciaty groźnym burczeniem. Ale mały ciągle próbował, w końcu zorientowałam się, że na moich kolanach niekoniecznie mu zależy, a przynajmniej nie tak bardzo jak na wejściu na łaciatego...No, łaciatą własciwie, z homoseksualizmem wśród kotów się jeszcze nie spotkałam. Łaciata jednak wysoko się ceniła i wyraźnym prychniecem dała do zrozumienia, że byle mruczek na nią włazic nie będzie. I takie to życie niedobre, drogi mruczku...
Wiosnę za szybko poczuła również pewna mucha bzycząca mi z rana nad uchem w moim nagladzkim pokoiku, lecz ta historia bezwzględnie skończyła się bez happy endu, bowiem we mnie obudził się instyntk mordercy i musiała zginąć. Tak to bywa, że czasami znajdujemy się w niewłaściwym miejscu i czasie, o porze zbyt wczesnej. Morał z tej przypowieści nasuwa mi się całkiem nieciekawy, głosi bowiem, by zbyt szybko wiosny nie czuć, by nie urządzać sobie wiosny ludów, a ja w końcu jutro jadę do Sopotu... Mam cykora, bo może się to skończyć źle, bo mam przeczucie, że bardziej będę się przejmować konsekwencjami niż cieszyć wyjazdem. I będę się nudzić, bo samotność to stan wiecznej nudy, do której można przywknąć lub walczyć jak z wiatrakiem. Czy warto?