Nie mam skarpet...
Zawsze bawiło mnie to, jak szybko można moja mamę wyprowadzić z równowagi. Dzisiaj potrzebowałam na to jedynie 15 sekund. Na 5 minut przed wyjściem do kościoła, powiedziałam, że nie mam skarpet. W odpowiedzi usłyszałam, że przecież leżą uprane. Rzeczywiscie, leżały uprane w szafce, lecz były to skarpety wizytowe. A na zwykłe wyjścia do kościoła zwykłam ubierac skarpety z conajmniej jedną dziurą. Dochodził do tego jeszcze ten szczegół, że dialog miał miejsce w salonie, a mi nie chciało się tyłka ruszyć, by wrócić się po nie do pokoju. W końcu trzeba by po schodach iść, później po korytarzu. To zdecydowanie za dużo drogi. W niedzielę trzeba odpoczywać. Mając nadzieję (teraz wstrzymajcie oddech i swoje oburzenia), że może mama sama mi je przyniesie, rzuciłam od niechcenia "no to idę bez" i zaczęłam swoją myśl wcielać w czyn. Na co jak mama nie huknęła, jak nie trzasnęła drzwiami, tak tylko dźwięk samochodu usłyszałam wyjeżdzającego z garażu... później znowu stukot obcasów, bo przecież nie mogło by się obejść bez dramatycznego - "idziesz na piechotę, na pierwszą!". Czy ja wiem, mogę i na pierwszą tylko niekoniecznie do kościoła. W sumie zaskoczyła mnie ta sytuacja, nie wiedziałam, że zareaguje tak gwałtownie... No, a teraz ojciec przyszedł i mówi mi, że nie mam już wstępu na komputer. Za przyjemności trzeba płacić... No i rzekomo nie jadę na wycieczkę Węgry-Austria, która miała być planowana na maj. Czy to moja wina, że niektórzy mają problemy na tle nerwowym:> Ależ ze mnie paskuda... Do zobaczenia, za czas długi...