I nigdy człowiek nie wie, co czeka na niego...
Mam zły dzień, zły tydzień, może nawet rok... I nie zanucę, że inni mają jeszcze gorzej, ja mam najgorzej, to ja jestem biednym zmaltretowanym przez życie żuczkiem! Nawet małolaty się jakoś grupkami spotykaja, chodzą po tych centrach handlowych - dziwne zajęcie, ale zajęcie, a ja siedzę. Niby oglądam telewizję, ale w niej są same powtórki - "Czarodziejki", "Beverly Hills 90210" i inne wybitne dzieła amerykańskiej kinematografii. Niby czytam książki, lecz tak naprawdę stosuję je jako środek nasenny. 10 minut z książką w łóżku i drzemię jak niemowlę. Nie wychodzę z domu, bo za dużo tam ludzi. A teraz uwaga, uwaga! Nie mogę się przetransportować na żadne odludzie, albowiem... mam zepsuty rower. (na sali słychać szmer zaskoczenia) Oh, któż by się spodziewał Alu droga. Co tym razem? Jeleń wyskoczył Ci pod koła czy może hamowałaś przed rodziną jeży? Nie, tym razem to ja padłam ofiarą, żeby było śmieszniej rzecz działa się przy wyjeździe z parkingu znajdującego się pod moją szkołą. Otóż jadę, może nie najwolniej, ale uważnie chociaż w uszach mam słuchawki. Jest wtorkowy poranek, jak codzień między godziną 6 a 8 szusuję sobie w okolicach centrum. Właśnie mijam ulicę Kopernika z zamiarem przedostania się do pobliskiego parku, gdzie stoi pomnik Orła Białego stylizowany na Wielkiego Kuraka, gdy w ułamku sekund, niespodziewanie, w kąciku oka dostrzegam, że z mojej lewej strony wyjeżdża samochód. Za późno, zdecydowanie za późno, bo gdy już wciskam hamulce mojego roweru okazuje się, że leżę na masce, a mój rower znajduje się 100 metrów dalej. Z maski dzięki prawom fizyki się zsuwam. Zapada cisza, martwa. Ja klęcząc przed błotnikiem boję się podnieść sądząc, że z samochodu wysiądzie właściciel, który wyzwie mnie od najgorszych a potem spisze celem ściągania należności za wgniecenie kierownicą maski. On jednak siedzi w środku myśląc, że zabił człowieka. Powoli się podnoszę, sięgam po rower, gdzieś z boku podbiega kobieta pytajac się czy dzwonić po karetkę. Spoglądam na siebie - przecież wszystko mam na swoim miejscu, nie chcę żadnych kłopotów. Więcej - czuję jakiś dziwny wstyd, może upokorzenie, dlatego chcę jak najszybciej dać stamtąd nogę. Facet dopytuje się czy aby na pewno wszysto ze mną ok. Jest roztrzęsiony, widze, że waha się czy nie załatwić tego pieniędzmi. Lecz ja jestem zdecydowana, chcę jak najszybciej zniknąć. Może trochę bolą mnie plecy, może kolano mam stłuczone, ale poradzę sobie. W szoku chyba pytam faceta czy jemu nic się nie stało, co z samochodem, maską właściwie. On również nie wygląda na kontaktującego, sztucznie się zaśmiewa i mówi, że się wyklepie. Szpachla, szpachla i jeszcze raz szpachla proszę pana;) Pouczam go zatem by uważał na rowerzystów, wsiadam i odjeżdżam do oddalonego o 200 metrów parku. Tam spoglądam na swoje kolano, które zdarte jest pożądnie, ale przecież płakac nie będę jak publicznosci nie ma. Uspokajam się, biorę do łapy długopis i jak gdyby nigdy nic rozwiązuję sudoku, a nawet postanawiam się jeszcze przejechać, na dworzec tym razem. Zwyczajem starym pożegnać jeden pociąg, posiedzieć na mojej ławce na peronie 4. Na dworcową posesję wjeżdżam przez bramkę i jak gdyby nigdy nic powoli jadę peronem 1 w stronę kładki. Coś mi świta, że może nie powinnam rowerem jechać po peronie, ale przecież nigdzie nie jest to zaznaczone, jadę zatem uparcie. Na horyzoncie pojawia się dwóch SOK-istów. Wiek pośredni, czyli panowie, do których wzdychać będę prawdopodobnie za rok. Swoje lata świetności w każdym razie dawno maja za sobą - pomyślałam, gdy nagle jeden z nich zaczął machać ręką. Obejrzałam się za siebie - prócz mnie nie było nikogo. Podjechałam zatem do nich i spojrzałam wzrokiem pytającym. Pani się zatrzyma - usłyszałam. - A co to droga pani autostrada? - Nie?- ze zdziwieniem w głosie odpowiedam, oczywiście zdziwienie spowodowane jest ogólnie zaistniałą sytuacją, a nie ironią. - Poproszę jakiś dowód tożsamości - o ty stary dziadygo, listy miłosne chcesz do mnie pisać? - myślę, a odpowiadam w sposób najgorszy z możliwych, czyli pytam się na jakiej podstawie on mnie chce legitymować, "bo z tego co mi wiadomo to jedynie policja ma takie uprawnienia" - on uznając to za obelgę podnosi głos i pyta się mnie, gdzie ja się znajduję, a skoro znajduję się na terenie PKP, to znaczy, że on tu stanowi prawo. Na tym kończy się moje szarżowanie znajomością prawa, pokorne cielę dwie matki ssie - postanawiam przytakiwać mu we wszystkim, daję legitymację. Pan władza natomiast na głos mówi: 17 lat? To już chyba kare można nałożyć. - Głośno w tym momencie protestuję, własciwie łzy w oczach mi się pojawiają i bezradnie się tłumaczę. On udając wielkiego łaskawcę mówi, że jedynie mnie "spisze". Jezusie najdroższy, pan jest hojniejszy niż święty Mikołaj! Dziękuję panom i prowadzę rower na peron 3, bo ten jest pusty w przeciwieństwie do 4. Tam wybucham płaczem, który szybko tłumię, bo i czasu już nie mam, wracam do szkoły i najzwyczajniej idę na lekcje. W domu też o niczym nie mówię - wiele hałasu o nic, przecież żyję, a głupia jestem tak jak byłam. Problem jest jeden, koło mam wykrzywione, pieniędzy nie mam, a wakacje uciekają. Pięknie, Kurczę, Pięknie...
Swoją drogą niewielu ludzi ma okazję leżeć na masce różowej Skody... Ja to się w czepku urodziłam, ha.