Życie jest dobre, nie-życie jest złe....
Wiecie co, chciałabym coś napisać, ale takie straszne banały mi wychodzą, coś o natchnieniu zaczynam bredzić, jakby próbując pozować na wielkiego pisarza, który właśnie pisze wstęp do wiekopomnego dzieła. Nie mogę też napisać, że o to wróciłam, bo z tego co pamiętam, podobna notka jest zamieszczona poniżej i dobitnie świadczy o jakości takich deklaracji. Może napiszę tak - jestem. I mam nadzieję, że zostanę tu nieco dłużej, bo w odróżnieniu do poprzedniego powrotu, jestem szczęśliwa. Jakże ulotny to stan mógłby jaki cynik abo stały czytelnik powiedzieć, ale zdaje mi się, że nie jest to przypadkowa chwila euforii. Mam wrażenie, że to trwający już od dłuższego czasu stan spokoju. Nie nudy, lecz poczucia bezpieczeństwa i zadowolenia. Okropnie to brzmi, pompatycznie. Zaraz mi minie i przejdziemy do ciekawszych rzeczy, ale tytułem wstępu zawsze wypada wcisnąć kilka niezrozumiałych sformułowań co by pokazać czytelnikowi, gdzie jest jego miejsce :> (żarciszek).
Aha, tutaj mogłabym pojechać Heraklitem, wstawić jakieś panta rhei czy inne myndre odwołanie, ale stężenie banału sięgnęło by wówczas zenitu. Do rzeczy, Alutko, do rzeczy. Otóż, w tej euforii, która rzekomo nie jest euforią, twierdzę, że znów jestem pewną dziewczynką (panie doktorze, da się to leczyć?). Jeżu, jeżu... ta notka miała pójść składniej, ale jest z nią trochę jak z wizytą u dawno niewidzianej cioci (czo?), nie wiadomo jak się zachować.
Może zacznijmy tak: nie wiem jaki jest poziom wiedzy czytelników na mój temat, ale chcąc wyjść do szanownego czytelnika wspomnę, że do któregoś tam listopada prowadziłam bloga, na którym wyspecjalizowałam się w pisaniu o moich rozterkach egzystencjonalnych i upadkach moralnych. Ogólnie przyjęłam taktykę pozowania na zbłąkaną owieczkę, która strasznie cierpi, ale pomimo ciągłych utyskiwań nie ma wcale zamiaru zaprzestać dotychczasowego postępowania. Powiem wprost, liczyłam na to, że pewnego dnia, jeden z tych wpisów trafi przed oczy pięknego księcia, który to wzruszony do głębi moim losem stwierdzi, że musi mnie uratować i zjawi się, na białym koniu zajedzie pod mój wieżowiec, zapuka mi w okno i powie: "o nadobna niewiasto, ze snów mych spowita, wiem jak los okrutnie cię doświadczył, jak ludzie cię skrzywdzili. Przybyłem, by zabrać cię do krainy szczęścia, pódź no tu (no, z prowincjonalnego księstwa był), będziem się całować!" I ja jako stać będę, legnę w jego ramiona i on z tego świata złego, który tak mię doświadczył mnie zabierze. Koniec przynudnawej bajki. Niestety, wszyscy książęta byli na wojnie i nie było widoków, że znajdą chwilę, by zajechać pod moje okno, a ja sama też średnio przypominałam nadobną niewiastę. I mniej mam tu na myśli fizyczne podobieństwo, lecz moralny kryzys (szczególną uwagę bym tutaj zwróciła na termin "relatywizm etyczny" jako przyczynę). Szczęśliwie jednak kryzysy mają to do siebie, że z czasem mijają.
Być może ów początek końca tegoż kryzysu miał miejsce w Sylwestra, kiedy to zmarźnięta, na bosaka błąkałam się po zupełnie mi nieznanym Poznaniu szukając dworca (oho, wyczuwam cierpiętniczy ton), wydaje mi się, że tak, że to własnie wtedy zrozumiałam czego nie chcę, następnie zrozumiałam ciąg przyczynowo skutkowy stanu w jakim się znalazłam i to właśnie był ten milowy krok, causa efficiens (tak, jeszcze Arystotelesa tu brakuje) i katalizator zmian.
Nie można jednak od tego momentu mówić o pełnej sielance, bowiem podobnie jak w cyklu koniunkturalnym, tak i w życiu po każdym kryzysie musi następować faza przejściowa, w ekonomii zwana depresją (ą, ę, Alutko, wszyscy wiemy, że studiujesz prawo, więc skończ już z tym wymądrzaniem). Słowem sielanki nie było, bo przyszła sesja, którą skończyłam z jedną poprawką (prawoznawstwo - wyników póki co brak - uczucia mieszane) i zszarganymi nerwami. To właściwie był kolejny moment, w którym poczułam, że nie chcę tak. Nie chcę drżeć przed każdym egzaminem, kombinować, drukować ściągi w pobliskim punkcie ksero i żreć czekoladę na kilogramy w nadziei, że zawarty w niej magnez sprawi cud i pozwoli mi opanować 1000 lat polskiej państwowości w ciągu kilku wieczorów. Nie chcę być cwaniaczkiem. Zrozumiałam, że chcę być jak Magda M.! (taka tam, polska Ally Mcbeal).
Popadłam w dziwny stan wtenczas, jakąś gorączkę myśli. Postanowiłam, że przeniosę się na studia do Wrocławia (chodziło o wielkość rynku pracy), a żeby to uczynić poprawię maturę. Jako, że rzecz się działa na kilka dni przed ostatecznym terminem składania deklaracji maturalnych, tym bardziej poczułam, że to nie może być przypadek i jak postanowiłam tak też zrobiłam. Niestety już wiem, że był to trochę niefortunny krok, bowiem w nadchodzącej sesji czekają mnie dwa kobylaste egzaminy, do których właściwie już powinnam się zacząć uczyć, więc matura nieco spadła mi w hierarchii. Aczkolwiek nauka z Powszechnej Historii Państwa i Prawa w pewnym stopniu pokrywa się z maturą z historii, więc jest szansa na to, że nawet się na tej maturze zjawię. Gorzej, że prócz historii postanowiłam poprawiać polski i pisać WOS (brałam pod uwagę przenosiny na UJ) i już widzę jak bezskutecznie tego któregoś słonecznego dnia maja, w budynku LO I moje nazwisko będzie kilkunastokrotnie pewnie wywoływane bezskutecznie, bo takaż procedura, no ale trudno.
Z tymi przenosinami zresztą, to nie wiem przypadkiem czy to nie jest poroniony pomysł, bo możliwe, że chcąc się dostać z matury, nie byłoby możliwości przepisania ocen z dotychczasowych egzaminów i musiałabym zaczynać od pierwszego roku, a rok w plecy zdecydowanie nie wchodzi w grę. Poza tym, zastanawiam się czy przypadkiem ilość osób na roku w pewien sposób nie wpływa też na jakość kształcenia. Z tego co wiem, we Wrocławiu w zeszłym roku przyjęli coś koło 500 osób (w Toruniu ponad 300), więc na pewno jakaś różnica by była.
W związku z małym prawdopodobieństwem powodzenia planu przenosin (może w przyszłym roku będę próbowac wyczarować średnią 4,00, ponoć ona otwiera wiele drzwi), postanowiłam podnieść moją atrakcyjność dla potencjalnego pracodawcy poprzez podjęcie się drugiego kierunku studiów. W przyszłym roku (przy założeniu, że ustawa o płaceniu za drugi kierunek będzie obowiązywać dopiero od 2012 roku) zamierzam trafić na filologię rosyjską. Powód? Pewnie was rozśmieszę, ale podskórnie czuję, że szykuje się kolejny rozbiór Polski. Wroga trzeba znać. Inna sprawa to to czy podołam, ale biorąc pod uwagę dynamikę mojego życia towarzyskiego, myślę, że na pewno będę miała warunki ku temu by jednak podołać.
Co by jednak zrobić małe rozeznanie w tym, w co chcę się wpakować, zapisałam się na wolontariat w Rosji. Szczerze, to nie mam pojęcia, co konkretnie będę miała tam robić, z całą pewnością jednak będzie się to wiązało z koniecznością interakcji z ludźmi. Napawa mnie to przerażeniem, ale w żaden inny sposób nie zmienię swojego stosunku do ludzi, a nie mam zamiaru do końca życia cierpieć na jakiś niezrozumiały kompleks towarzyski, który spycha mnie na margines społeczny.
Zgubiłam w końcu wątek, pora to już późna, kończę. Jutro napiszę coś mniej nadętego.
Aaa, najważniejsze. Wiecie dlaczego dzisiaj było dobrym dniem? Odwiedził mnie mój brat ze swoją dziewczyną (a moją - miejmy nadzieję - przyszłą bratową) i wybraliśmy się na spacer po Toruniu. Po prostu. Podobnie wczoraj, gdy wpadł do mnie Filip z koleżeńską wizytą. Jednak nie jestem sama w tym rzekomo okrutnym świecie. Jutro na pewno nie będzie gorsze:) (Nie, nie wstąpiłam do sekty - to prędzej wpływ cudownego głosu Ryana Parisa, od którego choreografii uczył się zapewne sam Kwaśniewski... Ach, znam ja jednego, co to podobnie brzmi)
Czujecie?