Sam jesteś tytuł.
Dobry humor mam, to notkę sobie strzelę, tym bardziej, że jest o czym pisać. Jak się okazało, pobrzmiewająca w mojej głowie piosenka Village People była zwiastunem pomyślnych wiatrów na egzaminie (gazy?). Najprzyjemniejszego, jaki w swoim życiu przyszło mi zresztą zdawać - o dziwo - bo miał on formę ustną, a jak wiadomo nie do końca radzę sobie z takimi interakcjami. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że musiała być w tym jakaś Boska ingerencja, bo zasób mojej wiedzy był naprawdę poniżej godności studenta prawa (czo?). Jest bowiem zasadnicza dysproporcja szans na zdanie w przypadku, gdy wylosuje się pytanie o pozycję ustrojową Prezydenta RP, gdzie w odpowiedzi można wpleść informacje wyniesione jeszcze z lekcji WOSu w liceum i urywki tego, co pobieznie wyczytało się w podręczniku a przykładowo koniecznością wymieniania kompetencji KRRiT. No, może przesadziłam, bo lać wody też się do końca nie dało, ale powiedzmy, że rozdział o Prezydencie był jednym z lepiej opracowanych przeze mnie, podczas gdy na KRRiT, RPO czy też zasady prawa konstytucyjnego zabrakło mi już czasu i jakiekolwiek pytanie z tego zakresu byłoby pocałunkiem śmierci dla mojego akademickiego żywota.
Szczególnie wobec taktyki jaką obrałam. Bardzo minimalistycznej - trzeba przyznać - bo zakładającej zaliczenie jedynie wszystkich ćwiczeń, w najlepszym wypadku egzaminu z Konstytucyjnego właśnie, a tym samym wykluczającej moją obecność na egzaminach z Powszechnej i Logiki, które mam zamiar zaliczać we wrześniu. Myślę, że gdybym nie zdała Konstytucyjnego, mogłabym się rzeczywiscie pożegnać z tymi studiami. Nie chodzi o to, że 2 miesiące nauki to za mało żeby zaliczyć te 3 przedmioty, 2 miesiące to całkiem dużo, ale moje rozchwianie emocjonalne, które musiałoby w tak krytycznej sytuacji dać o sobie znać, z pewnością skutecznie wykluczyłoby moją kandydaturę do bycia studentem II roku prawa. Nie wspominam już o aspekcie wydziedziczenia mnie przez rodziców i szeregu kąśliwych uwag o czekającym na mnie etacie w Biedronce. Tymczasem nie ma lekko, bo do Biedronki przyjmują obecnie ludzi z wyższym wykształceniem (pozdrawiam studentów socjologii i politologii), więc nawet ta perspektywa wydawałaby się nazbyt optymistyczna w mojej sytuacji.
Komuś widać mój los nie jest obojętny i tą samą Siłą, która rozdzieliła wody Morza Czerwonego udało mi się zdać ten egzamin. Bluźnię okrutnie, bo kogo by obchodziła taka leniwa Alutka, która ciągle nic nie robi, a później płacze, że znowu w życiu jej nie wyszło, ale to już kolejny raz, gdy wychodzę obronną ręką z prawdziwie beznadziejnej sytuacji, więc zaczyna się we mnie budzic jakiś dziwny dewotyzm.
Fortuna jednak toczy się kołem, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, nie mogę wiecznie liczyć na szczęście, a ponad to nie chcę być naprawdę typem studenta "pan da trzy", bo to leży poniżej moich kwalifikacji umysłowych (taaa, jak to jeden dobrze zdany egzamin potrafi zawrócić w głowie:>). Wszyscy znamy tą przyśpiewkę, takowoż i dzisiaj zanucę jej refren. Będę się uczyć, nie będę już więcej marnować czasu (hej, na, na, na!). Gwarancją tego ma być nie tylko - realna jak nigdy dotąd - wizja wydziedziczenia, ale też stosowna izolacja od dóbr doczesnych, które skutecznie uniemożliwiają mi skupienie się na tym, co ważne. Lipiec i sierpień niech będzie zatem czasem cudownego skupienia pośród nagladzkich sosen z dala od Pudelka i powtórek "Rozmów w toku".
Z ironicznym uśmiechem zastanawiacie się też na pewno jak tam mój wyjazd do Czech. I chyba znów muszę wam przyznać rację - to ta sama historia co poprzednio. Skład wycieczki na tydzień przed wykruszył się kompletnie. Dziwnym trafem większości poprzesuwały się terminy egzaminów, chociaż skłamałabym twierdząc, że systematycznie składane rezygnacje kolejnych osób były przyczyną mojej czarnej rozpaczy. Jak to ze mną bywa, sama zaczęłam wątpić i bać się konieczności bycia z kimś non stop przez tydzień. Dodatkowo pojawiła się kwestia odroczonego zaliczenia ćwiczeń z Powszechnej 30 czerwca (mam nadzieję, że wszyscy się zorientowali, że to niżej to bajeczka napisana pod wpływem szoku czy może bardziej największe niespełnione marzenie mojego życia:<). Naturalnie, mogę próbować udać się na dyżur magistra G. wcześniej, ale chcąc wyjechać 22 czerwca, musiałabym to zrobić nie później niż 21, czyli spoglądając na kalendarz, za 3 dni. Będę próbować, naiwnie wierzę, że 2 dni wystarczą mi na opanowanie 200 stron podręcznika. W końcu nawet jeśli nie pojadę do Czech, to lepiej mieć tydzień więcej wakacji, tym bardziej w mojej sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu, że choćbym miała dolecieć do tych moich Czech na miotle i być tam ledwo 2 godziny, to w te wakacje postawię tam moją nogę. ("Deklaracje Alutki" - fantastyczno - kryminalna powieść od 22 czerwca w kioskach Ruchu)
Wciąż pozostaję nieutulona w żalu po oderwanym uchu mojego kubka z krecikiem. Myślę, że byłabym zdolna do tego by jechać samotnie, ale po ostatnim doniesieniu o jakiejś 16-latce z południa Polski znalezionej z poderżniętym gardłem przy szosie, nie wiem czy jestem aż takim kozakiem by ryzykować. Sama miałam przecież przygodę z dziwnym panem proponującym mi podwiezienie, gdy kiedyś wracałam rowerem z Ostródy, więc tym bardziej się boję, ale kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Z każdym dodatkowym kilogramem ryzyko morderstwa na tle seksualnym maleje, więc jeśli już mnie zabiją, to przynajmniej nie będę świecić gołym tyłkiem (Alutko, Twoje żarty są naprawdę, poniżej wszystkiego..). Jeśli zdam ćwiczenia z Powszechnej wcześniej, to jadę, jeśli nie, to może wykombinuję towarzystwo i pojadę po 2.07(ale wolę w czerwcu, tak żeby już cały lipiec spędzić na nauce) w każdym razie od tego wyjazdu nie ma odwrotu. Jeśli ktoś się o mnie martwi, niech jedzie ze mną, proste :>
Btw, dacie wiarę, co znalazłam na siedzeniu autobusu, gdy wracałam z dworca do domu?
Wagę do narkotyków.
Co miałam robić, przywłaszczyłam ją sobie, a nuż się przyda.
Czy w związku z tym powinnam spodziewać się gości?