Przepraszam, już mi przeszło...
Teraz z kolei napiszę coś zupełnie kontrastującego z wpisem niżej. Czuję wewnętrzny nakaz. Nie wiem czym spowodowany, zawsze tak mam. Może rozpaczliwie chcę pokazać, że pomimo jakiś niewyobrażalnie głupich notek jestem jednak normalna. Nie jestem normalna. Nie jestem normalna, bo normalni ludzie nie schodzą ze szlaku w sercu Puszczy Piskiej, nie wychodzą ukradkiem nocą na spacer po tonącym w ciemnościach Olsztynie, gdzie każdy krzak jest potencjalnym mordercą, nie jedzą kilograma czereśni za jednym razem. Tylko obłąkani ludzie mają apetyt na kilogram czereśni, tylko obłąkanym wydaje się, że w tym nocnym spacerze znajdą ukojenie, tylko obłąkanym jest wszystko jedno. W ciągu ostatniego miesiąca zrobiłam conajmniej kilka rzeczy, których nie powstydziłby się żaden szanujący się wariat. Na dwa dni przed zakończeniem roku szkolnego znów pojawiłam się w Spychowie, przedwczoraj błąkałam się w nocy po Olsztynie. Pierwszy przypadek zdaje się nie budzić jakichś większych kontrowersji, lecz to jedynie ze względu na to, że streszczenie wszystkich moich "anormalnych" decyzji podjetych tamtego dnia w jednym zdaniu byłoby niemożliwe. Ja mam jednak czas, wy jednak chcecie się dowiedzieć jak to jest być świrem, wiec usiądźcie wygodnie w swoich fotelach, najlepiej wcześniej skorzystajcie z toalety - opowieść ta będzie wyjątkowo długa - skończcie smażyć kotlety, uśpijcie dzieci i czytajcie.
Już po raz drugi ostatnia środa roku szkolnego stała się dniem od szkoły nielegalnie wolnym. Rok temu bardzo wczesnym rankiem, niewiele minut po 4, najciszej jak mogłam zamknęłam drzwi mojego domu, kwadrans potem czekałam na autobus, który zjawił się niewiele później. Przedostałam się nim pod gmach olsztyńskiego dworca głównego, skąd o godzinie 6:24 odjechałam pociągiem do Torunia. Na miejscu spotkałam się z pewnym 27 latkiem, który to jednak poprosił mnie o nie umieszczanie o nim jakichkolwiek wpisów, co postarałam się spełnić, choć przyszło mi to z trudem - bardzo przypadł mi do gustu. Znajomość ta trwała jeszcze kilka miesięcy, lecz z każdym kolejnym tak jakby słabła. Ostatni raz napisał do mnie w dniu kobiet.
W tym roku nie znalazłam żadnego towarzysza podróży, jak zwykle skrycie marzyłam jednak, że w pociągu nawiąże znajomość z jakimś onieśmielającym intelektem mężczyzną, który to urzeczony z kolei moją nieprzewidywalnością (no dobra, urodą też:P) postanowi zmienić swoje plany i chcąc bronić mnie swym ramieniem silnym przed wszelkim złem świata tego wyruszy ze mną w podróż do Leśniczówki Pranie. Ale życie to nie serial niestety, tutaj ludzie w pociągach milczą wpatrując się w okno, tutaj nie wszyscy są piękni i młodzi, nie wszyscy mają dobre zamiary. Jak to niestety w życiu bywa, na przeciwko mnie usiadła starsza pani, która badała mnie wzrokiem za kazdym razem, gdy tylko udawałam, że nie widzę a w ramię ze mną usiadł sapiący pan po 50. Nie było śladu po jakimkolwiek młodym Adonisie. Podróż mimo wszystko minęła mi w tempie zaskakująco szybkim, chyba na kilkanaście minut przed 10 byłam już w Szczytnie. Z dworca kolejowego krokiem raczej przyspieszonym przedostałam się na pobliski dworzec autobusowy, gdzie z oddali dostrzegłam busa z tabliczką "Spychowo". Nie myślałam wiele, bo nie mogłam, wspomniany bus lada moment miał odjechać, więc podbiegłam, upewniłam się pytając czy aby na pewno tym sposobem przedostanę się do Spychowa, kupiłam bilet i zajęłam miejsce. Pewnie większość z was zastanawia się po jaką cholerę ciągnęło mnie do tego Spychowa, skoro stamtąd do Rucianego i pobliskiej leśniczówki jest około 20 kilometrów a połaczenia autobusowego o rozsądnej porze brak. W sprawie mojej wizyty w Praniu byłam jednak nastawiona bojowo. "Jak nie drzwiami, to oknem, panowie!" - rzekłam do siebie gdy przed kilkoma miesiącami już wygodnie sadowiłam się na fotelu autobusu powrotnego z Rozóg. Wiedziałam, że asfaltowa nawierzchnia nie jest jedyną, która zaprowadzi mnie do mojego celu, wiedział to również rowerowy przewodnik, który wypożyczyłam kilka dni przed podróżą. W końcu Spychowo nie było jakąś samotną wyspą, do niedawna, gdy nie każdy posiadał samochód, przecież ludzie jakoś przedostawali się do innych wsi, chodzili na grzyby, spacery...lasem. Z przewodnika wynikało, że kwestią 10 (?) kilometrów jest moja obecność w Leśniczówce Pranie. Był jednak pewien (a jakże by inaczej!) szkopuł - autorzy przewodnika twierdzili, że w pewnym momencie powinnam zejść ze szlaku, pikanterii całej tej wskazówce miało dodawać to, że moment, w którym rzekomo powinnam zejść ze szlaku był wskazany w sposób dość mętny: "Po dotarciu do Spychowa, przez 2,5 km podążamy za znakami niebieskiego szlaku dla piechurów, wraz z pojawieniem się rozwidlenia, skręcamy w lewo (...) " - przez chwilę ubolewałam nad tym, że nie mam licznika w tyłku, lecz postanowiłam rzucić się w wir przygody, liczyć na łut szczęścia i wypatrywać znaków na niebie i ziemii, które wskażą mi moment najwłaściwszy by skręcić. A rozwidleń na rzeczony szlaku było od słowa na "ch", co 20 metrów musiałam podejmować decyzję, która mogła sprawić, że nocować będę z dzikami. Uspokajało mnie jedynie to, że ciągle na drzewach widziałam niebieski kolor. Szłam zatem i szłam na zmianę wątpiąc, śpiewając i pocieszając się, że na pewno przy rozwidleniu, które na mysli mieli autorzy przewodnika będzie jakaś tablica, która rozwieje wszelkie moje wątpliwości. Szłam i powoli robiło się jak w rosyjskim porzekadle - "i smieszno, i straszno", bo otaczała mnie głucha cisza, bo w pamięci jeszcze miałam dziecięce historyjki opowiadane przy ognisku o tajemniczych zabójstwach i ostatnie wydanie informacji, w którym znów zamordowana została jakaś młoda dziewczyna, w którym kolejny raz była relacja z procesu zrozpaczonych rodziców, których dziecko zostało uprowadzone. I tak się w samotności zastanawiałam czy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w samym sercu Puszczy Piskiej, gdzie w każdej chwili jakiś niezadowolony z życia dzik może mnie pogonić. Co prawda nie doszłam do żadnych rozsądnych wniosków, bo nastrój w dalszym ciagu miałam rozrywkowy, ale przed moimi oczami pojawiło się całkiem spore rozwidlenie, co więcej, jedno ramię oznaczone było szlakiem niebieski, drugie białym kółkiem z namalowanym rowerem. Przewodnik był rowerowy, na drzewie namalowany był rower, więc potraktowałam to jako właśnie cudowny znak od niebieos i... skręciłam. Ignorując tym samym zalecenie, by skręcić w lewo. Do dzisiaj czasami, gdy mam rozróżnić prawo od lewa muszę się chwilę zastanowić. Tak właśnie zaczęła się moja 2 godzinna wędrówka przez las, podczas której po raz kolejny średnio co 100 metrów musiałam decydować, w które rozwidlenie skreślić. Powolo przestawało być "smieszno", robiło się wręcz bardzo "poważno", gdy spoglądałam na komórkę, gdzie już dawno minęło południe, a kreska zasięgu zaginęła na dobre. W pewnym momencie nawet na swojej drodze ujrzałam tabliczkę "Wstęp wzbroniony. Prace Gospodarcze". Z jednej strony mogłam się ucieszyć, bo rzeczywiście z daleka docierały do mnie odgłosy pił łańcuchowych - ktoś musiał te piły obsługować, ktoś, kto mógłby mi pomóc, powiedzieć, gdzie jestem, może podwieźć gdzieś, lecz z drugiej strony była moja paraliżująca nieśmiałość i wyraźny zakaz. Nieśmiałość po raz kolejny wygrała, cofnęłam się kilkadziesiąt metrów i skręciłam w prawo. Twarz miałam opanowaną, lecz wewnątrz mnie wybuchła panika, droga, którą kroczyłam z kazdym kolejnym metrem robiła się coraz bardziej zarośnietą, coraz mniej uczęszczaną. Prócz nieśmiałości od lat najmłodszych nękała mnie jednak jeszcze jedna nie zawsze korzystna cecha charakteru - upór. Teraz natarczywie dawała mi o sobie znać. Nie pozwalała mi siąść i płakać. Chociaż nogi zdawały się już żyć własnym życiem - wyraźnie protestować, pokonywałam kolejne odcinki. Nic nie zwiastowało, że tego dnia zobaczę jeszcze jakiś inny krajobraz niż ten, w którym dominują drzewa. Od dwóch godzin nie widziałam ani kawałka asfaltu, ani centymetra elewacji jakiegoś domu, przewodnik już dawno wrzuciłam do plecaka. Prawdopodobnie nie dowierzałam, że mogłam wpakować się w taką kabałę, gdybym to zrobiła już dawno zajęłabym się na zbieraniem poziomek. A temu byłam bliska, bo wyjeżdżając z Olsztyna zapomniałam kupić sobie wody mineralnej. Czułam jak wnętrzności wysychają mi na wiór, ale szłam tępo wpatrując się przed siebie. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się długa czarna smuga. W pierwszej chwili ucieszyłam się niebywale upatrując w niej szosy, lecz szybko ostudziłam swój entuzjazm, bo już kilka takich smóg podczas mojej kilkugodzinnej wędrówki okazało się być cieniem rzucanym przez drzewa. Gdyby to była szosa z pewnoscią coś by po niej jeździło - pomyślałam i... szłam dalej. Uśmiech jednak powoli zaczynał pojawiać się na mojej twarzy, "cień" nabierał coraz wyraźniejszy kształt, kształt szosy. Zadowolona, krzycząc niemal z radości stanęłam na jej środku i patrzyłam. Zazwyczaj stanie na szosach nie należy do najbezpieczniejszych czynności, jednak sądząc po rozpadającym się stanie nawierzchni, to nie była szosa wielkiej wagi, tą szosą nie jeździli prominenci, może czasami ktoś jechał nią na grzyby, ale nie częściej niż raz w miesiącu. Miałam zatem do wyboru, liczyć na to, że dzisiaj jest "tym" dniem i łapać stopa z niepewnym skutkiem albo iść przed siebie, czyli przypuszczalnie kolejne 10 kilo z jeszcze bardziej niewiadomym skutkiem. Lecz w końcu wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a przynajmniej - jak mówi refren pewnej piosenki - do Mrągowa;) Oba te pomysły nie dawały ani cienia rzeczywistej szansy na przedostanie się do jakiejś mieściny z PKSem, oba zdawały się być równie bez sensu, lecz krótkie spojrzenie na ścieżkę "do nikąd" skłoniła mnie ku opcji drugiej. Kilka metrów za szosą bowiem, swobodnie rozrzucone były śmieci. Plastikowe butelki, jakieś papierki po batonach. Śmiecenie w lesie to zwyczaj bardzo niedobry, prawdopodobnie w normalnych okolicznościach bym takiemu delikwentowi kazała to zbierać zębami (aha, Alutka i rozmowa z obcym człowiekiem - dobre sobie;)), lecz w tamtej chwili, miast rozeźlenia, poczułam raczej nową dawkę nadzieji. Gdzie śmieci, tam musi być cywilizacja! Znów szłam krokiem energicznym, znów błysk w oku miałam, znów zaczęłam sobie podśpiewywać i potwierdziła się moja świeżo sklejona, wyżej zawarta sentencja, mijał kilometr na mojej nowej ścieżce, gdy przed oczami moimi zaczął rysować się delikatny kontur "czegoś". Z tamtej odległości zupełnie nierozpoznawalnego, lecz bez wątpienia nie należącego do leśnego krajobrazu. Był to kubeł na śmieci. A chwilę przed nim, zasłonięta drzewem tablica z napisem "KARWICA"...