Karwica prócz swojej byłej, niemieckiej nazwy, nie mogła zainteresowac byle Kowalskiego marzącego o złotych piaskach Egiptu czy chociaż wczasach w nadmorskim bułgarskim kurorcie. Jest to wieś, a właściwie wioseczka jakich wiele na Mazurach, każdego lata przeżywa oblężenie, by na przełomie sierpnia i września zupełnie opustoszeć. Ktoś kto trafił tam zupełnym przypadkiem - więcej - nie wiedział jak to uczynił, mógł się czuć przerażony. Prócz domów i budynków gospodarczych nie było tam żadnego sladu człowieka. Jedynym moim celem jednak w chwili przedostania się do Karwicy było po pierwsze dowiedzieć się, jak daleko jest do Leśniczówki Pranie, po drugie, gdyby okazało się, że jest to odległość nie do przebycia, znaleźć przystanek PKS. Cudem byłoby, gdyby sie okazało, że na przystankowym rozkładzie widnieje połączenie Karwica - Leśniczówka Pranie, ale życie to nie serial - rzeczywistość znów okazała się być brutalną. W gruncie rzeczy nie pamiętam już rozkładu, ale jego widok mnie nie ucieszył. W przeciwieństwie do drogowskazu, który stał nieopodal przystanku i głosił, że ziszczenie moich marzeń jest kwestią 8 km. Tyle, że znów droga prowadziła przez las, a mój zasób sił był iksem. 8 km brzmiało całkiem zgrabnie, ale gdy już przeszło się podobną odległość, nawet 3 km wydawały się być dystansem nie do pokonania. Chwilę zatem odpoczęłam i drugi raz tego dnia ruszyłam w nieznane. W godzinę później byłam bliska położenia się na drodze i krzyczenia, czego i tak nikt by nie usłyszał. Był to czas kryzysu, który szczęśliwie został zażegnany głosem powstałego z martwych rozsądku. Od czasu gdy weszłam na tą ścieżkę liczba samochodów, które mnie minęły wynosiła 2, w tym wszystkie jechały w kierunku przeciwnym do mojego. Nie mogłam zatem liczyć na stopa, wybór zdawał się być prosty albo sie położę na drodzę i kusić bedę leśnych zboczeńców, albo wezmę się w garść i będę szła dopokąd nie usłyszę za plecami odgłosu silnika. Wybrałam opcję drugą i naprawdę nie obchodziło mnie to w jakim stanie zdrowia psychicznego czy tez moralnego może być zatrzymany kierowca, choćby i był to traktor, bez zastanowienia wsiadłabym panu traktorzyście na kolana. Długo trwało nim rzeczywiście to upragnione brzmienie zadrgało w moim uchu, przez ten czas jeszcze kilka razy siadałam i mówiłam, że zostaję i wstawałam by za kilka metrów znów zrezygnować z dalszej walki. Byłam właśnie w trakcie przykucania, gdy zza zakrętu zaczął wynurzać się samochód. Nie jechał zbyt szybko, więc jedynie jakaś wewnętrzna nieśmiałość powstrzymywała mnie przed wyskoczeniem na środek drogi. Stanęłam i przypominając sobie jak to robią na filmach, wyciągnęłam rękę z wyciagnętym kciukiem. Nerwowo spoglądałam to na przednią szybę pojazdu, to na niebo, jakby prosząc o łaskę. Niestety, zostałam minięta bez najmniejszych wyrazów współczucia, a kolejna szansa na złapanie stopa, z moich wyliczeń przypadała za dwie godziny. Szczęśliwie jednak już po kilkuset metrach znów usłyszałam najbardziej pożądany dźwięk. Tym jednak razem wyłaniał się przede mną czerwony, sportowy samochód. Znów, tym razem śmielej, z bardziej zdesperowaną miną wyciągnęłam dłoń we wspomnianym geście, lecz ponownie zostałam olana. Jednak liczba samochodów jakie w tak krótkim czasie zdołąły mnie minąć, wyraźnie podniosła mi morale. Wyglądało na to, że w końcu los się do mnie uśmiechnął. Nie inaczej, bo niebawem znów odwróciwszy się, na horyzoncie zobaczyłam samochód. Granatowego VW Golfa III, który niespodziewanie zjechał w moją stronę. Bardzo zdziwiona tym faktem i jeszcze bardziej przestraszona, podeszłam do okna, przywitałam się. Kierowcą okazała się być kobieta przed czterdziestką, poinstruowała mnie bym usiadła z tyłu, bo na przednim siedzeniu wiozła jakiś karton. Ja sama zresztą wolałam siedzieć z tyłu, bo czułam się mniej sparaliżowana. Jechalismy w milczeniu, choć niezupełnym, w tle grało radio, swój wzrok skierowałam w stronę okna. W krótkim dialogu, który pojawił się jedynie z konieczności dowiedziałam się, że moja wybawczyni jedzie do Rucianego - Nidy. Na pytanie, gdzie mnie wysadzić, nie wiedziałam do końca co odpowiedzieć. Spojrzałam na komórkę i wiedziałam, że z pewnością nie będzie to pobliska leśniczówka Pranie, niepewnie zapytałam zatem dokąd jedzie, na co usłyszałam odpowiedź, że do Nidy. Dla niezorientowanych dodam, że Ruciane - Nida chociaż obecnie administracyjnie jest jednym miastem, jeszcze do roku 1966 stanowiło dwie odrębne osady oddalone od siebie o 3 km. Należy równiez dodać, że to właśnie Ruciane jest bardziej nastawione na turystykę, jest tam chociażby stacja kolejowa a Nida jest/była jedynie starą osadą rybacką. Oczywiście jestem taka mądra, bo teraz wygodnie w fotelu siedząc mogę bez większego wysiłku wyczytać to w Internecie, lecz w tamtej chwili myślałam, że to czy znajduje się w Nidzie czy w Rucianym nie ma żadnego znaczenia, bo to w końcu miał być jeden pies. Tymczasem okazało się, że odległość między nimi, na tamten czas przerastała moje możliwości, nim jednak się o tym dowiedziałam, na pytanie, gdzie mnie wysadzić, odpowiedziałam pytaniem o to czy w Nidzie jest jakikolwiek przystanek, z którego mogłabym się przedostać do Olsztyna jeszcze tego samego dnia. Kobita chwilę się zastanowiła, po czym powiedziała, że nie jest pewna, wiec podjedziemy sprawdzić ten rozkład, a jeśli nie bedzie tam żadnego odpowiedniego autobusu to zawiezie mnie jeszcze do Rucianego. Nie wiedziałam, że na tym świecie są jeszcze tak życzliwi ludzie - więcej - ludzie tak ufni. Gdy dojechalismy do Nidy, wspomniana już pani powiedziała żebym zaczekała w jej samochodzie, bo musi na chwilę skoczyć na rynek. Niewiarygodne, prawda. A może to ja wygladam na taką bezbronną sierotkę Marysię:P Po kilkunastu minutach przyszła i pojechaliśmy do Rucianego, tam wysiadłam przy urzędzie pocztowym, dziękując jej jak tylko mogłam i rozpoczęłam dalszą wędrówkę za ratunkiem. Znalezienie przystanku okazało się nie być tak prostym jak z poczatku się wydawało, nie mogło jednak trwać dłużej niż 10 minut, bo tyle trwało zwiedzanie całego Rudzkiego centrum. Zaraz przy stacji kolejowej ( z dwoma połączeniami: w godzinach porannych z Pisza do Olsztyna i wczesnowieczornych z Olsztyna do Pisza), pomiędzy drzewami nieznanego mi gatunku, stał przystanek PKS. Przy nim elegancko wisiał rozkład jazdy, na którym widniały godziny przyjazdu autobusu do Olsztyna, było ich kilka, lecz mi pozostawało już tylko to w okolicach 17(?). Szczerze mówiąc nie pamiętam już dokładnie, wiem, że w każdym razie do dyspozycji miałam 2 - 3 godziny w Rucianem, z którymi nie wiedziała co zrobić, bo gdziekolwiek ruszyć się bałam, nie chcąc się spóźnić na ostatni tego dnia autobus do domu. Pierwsze co zrobiłam jednak, to były odwiedziny sklepu spożywczego, tam odruchowo chwyciłam mineralkę, snickersa i paczkę suszonych bananów. Nie wiedziałam i nie przewidywałam co prawda ile kosztowac mnie bedzie podróż powrotna, ale uznałam, że suszone banany są mi bardziej niezbędne do przeżycia. Zadowolona z siebie usiadłam na przystanku i patrzyłam. Cudowna chwila konstatacji, z opakowaniem suszonych bananów i delikatnym powiewem wiatru we włosach. Zauważyłam wtenczas, że Ruciane - Nida to jednak piękna mieścina, co prawda w wakacje gromadzi się tam wszelkie buractwo z Warszawy, ale to buractwo na szczęście nie przesiaduje na przystankach w związku z czym nie zakłóca mojej przestrzeni życiowej. Miło byłoby się tam jeszcze pojawić w te wakacje i ja przyjemności tej sobie nie odmówię. Drogą małej dygresji, gdzieś pod koniec wakacji powinnam mieć rower, a wtedy... oj się będzie działo i to właśnie w Rucianym. Mam taki plan: wsiadam w szynobus z moim skarbeńkiem, przedostajemy się do Szczytna, stamtąd 27 km rowerkiem do Spychowa, kolejne 10 do leśniczówki Pranie (tym razem już wiedząc, w którą stronę skręcić) i jakieś 4 - 6 kilo do stacji kolejowej, skąd już droga do domu prosta. Wracając do naszej opowieści, siedziałam tak i myślałam i skończyły mi się banany. Zaczęłam sie zatem zastanawiać, co tu przez tyle czasu można robić. Może by i jakąś gazetkę do poczytania kupić, ale to z kolei wydatek rzędu 5 i powyżej złotych, chyba, że bym się zdecydowała na Cosmopolitan bez dodatków :P, wiec nie wiedziałam czy mogę tak szastać pieniędzmi, postanowiłam zatem wtenczas oszczędzać na mojej edukacji seksualnej. Skierowałam się jednak w stronę straganu z pamiątkami, gdzie po chwili zastanowienia kupiłam kartkę, dowiedziałam się którędy na pocztę i tam właśnie się skierowałam, by kupic znaczek i kartkę wysłać. Wbrew pozorom nie miałam zamiaru wysyłać jej do domu, całe swoje emocje z tamtego dnia przelałam na skromną pocztówkę do Bacha, bo skoro dał adres to chyba liczył się z tym, że nie będzie miał spokoju;) Spokojnie mijał mi zatem czas, gdy się skończył razem z Basią (bo miała co pokazać) o srebrnych trzewikach rozbłyskujących się w promieniu kiludziesięciu metrów i złotej torebce wsiadłam do autobusu i zajęłam miejsce. Do rozwiązania pozostawała mi juz jedynie kwestia tego, co powiem rodzicom, wracając do domu w okolicach 20 (chociaz ostatnio i tak wykazują się coraz mniejsza troską o to gdzie jestem i kiedy wracam, co mnie wyraźnie niepokoi). I na to znalazł się sposób, jako, że dawno nie byłam w kinie postanowiłam takież alibi sobie stworzyć, udało mi się nawet namówic mamę by po mnie przyjechała. Faktem jest, że nie dotarłam do leśniczówki Pranie, pod tym względem z pewnością znów musiałam wrócić z opuszczoną głową, lecz biorąc pod uwagę to jak wielką lekkomyslnością się wykazałam i ile udało mi się nie ponieść konsekwencji tego, myślę, że powinnam zacząć grać w totolotka;) Poza tym do trzech razy sztuka moi mili, do trzech razy...