• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Pewna dziewczynka bez brwi

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
28 29 30 31 01 02 03
04 05 06 07 08 09 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28 29 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Listopad 2015
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Listopad 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Marzec 2011
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008
  • Maj 2008
  • Kwiecień 2008
  • Marzec 2008
  • Luty 2008
  • Styczeń 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Czerwiec 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006

Archiwum 17 lutego 2008


Trochę techniki i człowiek się gubi...

Grrr...właśnie doszła do mnie świadomośc, że przypadkiem skasowałam notkę miedzy "Brazylijski..." a "O indianach..." pisaną 14 II. Dobrze, nie płaczmy jednak nad rozlanym mlekiem. Ogólny zarys był taki: walentynki są złe - jestem nieszczęśliwa - jestem nieszczęśliwa - jestem nieszczęśliwa - znowu wagarowałam. I to wagarowałam na olsztyńskim Zatorzu, dokładniej na jego kresach. Najsampierw pospacerowałam po parku, w którym kaczki bezwstydnie na moich oczach kopulowały, następnie trafiłam na plac zabaw, gdzie w wieku lat 6 dostałam huśtawką w głowę tym samym tracąc szansę na bycie człowiekiem normalnym;) Ajj szkoda mi tej notki... Tak jak i szkoda archiwum gadu-gadu, które w wyniku formatowania komputera zginęło w eterze niepamięci. To naprawdę przykra strata. Była tam własciwie zapisana cała historia mojego burzliwego dorastania. Te wszystkie nieudolne próby podrywu, Grzegorz, Aleksander i spółka, a teraz nie ma nic. Odzywają się do mnie ludzie, a ja nawet nie wiem, czy od razu ich zablokować, czy poczekać aż się przedstawią... tyle na chwilę obecną.
17 lutego 2008   Dodaj komentarz

O indianach w Lesie Miejskim

Ten róż bijący was po oczach od samego wejścia wbrew pozorom nie jest przejawem mojego "zdodyzowania", lecz wynikiem nieudolnej próby doprowadzenia tego bloga do stanu estetycznego. Wyszło jak wyszło, że dzisiejszym mym natchnieniem były szczątki łososia, które ujrzałam w lodówce szukając pożywienia to i jakieś pietno musiało się na mnie odbić zaszalałam więc doprawiajac ten blog właśnie kolorem poszarzałego łososia. Całokształt najlepiej widoczny jest w rozdzielczości 1024 na 768 pikseli.

Zdaje się, że poprzednio coś o Zatorzu rozprawiałam i nie dokończyłam, zatem przeniesmy się znowu na jedna z olsztyńskich dzielnic, gdzie najpierw biją później pytaja o co chodzi. Poniedziałek z tego co pamiętam był dniem umiarkowanie ciepłym. Wiatr nie wiał bezlitosnie to też ze spaceru po parku można było czerpać pewną przyjemność. Minąwszy plac zabaw, na którym rozegrał się dramat mojego dzieciństwa pomaszerowałam przed gmach olsztyńskiego radia. Trochę się poprzyglądałam, trochę poczekałam z nadzieją, że jakiś redaktor zapragnie mnie pozyskać     jako goscia swojej audycji i nie doczekawszy się, skręciłam w pobliski ciemny las (w inne lasy nie skrecam, bo i po co:P). Rozkoszując się świeżym powietrzem oraz świergotem ptaków, wolnym krokiem zmierzałam ku "indiańskiej wiosce". Miejsce to również było ściśle związane z moim dzieciństwem, z indianami jedank wspólnego miało niewiele, jedynie nikła część architektury tej "wioski" mogła chociażby kojarzyć się z indianami. W rzeczywistości było to takie małe...nie wiem jak to nazwać. No, niech bedzie, że przypominało - i powiedzmy, że - nadal przypomina coś w rodzaju drewnianej warowni, a właściwie takiego wybiegu na kilku belkach z przybitymi kilokoma deskami, tak żeby dzieci mogły się wyhasać...w miarę bezpiecznie. Mówię w miarę, bo tuż obok tejże "wioski" jest baaardzo stroma górka prowadząca wprost do naszej rodzimej Łyny. I jak się domyślić oczywiście można, w dzieciństwie z tej górki udało mi się (niechcący) zjechać na tyłku, na szczęście do Łyny nie trafiając, chociaż biorąc pod uwagę jej głebokość to co najwyżej bym sobie buty mogła zamoczyć. Odwiedzając to miejsce poniedziałkowego poranka również zamarzyło mi się stanąć nad brzegiem, może niekoniecznie żeby się topić, ponieważ miałam jeszcze tego dnia powrócić na sprawdzian z matematyki, ale tak popatrzeć przez chwilę, poczuć jak zimna jest woda lutowego poranka. Ostrożnymi krokami, powoli, chwytajac sie korzeni, zbliżałam się do mojego celu, gdy... poślizgnęła mi się noga. Sruuuu - zjechałam na sam brzeg. Śmiejąc się jak głupia do siebie, ale w rzeczy samej przyniosło mi to tyle radości, że samą mnie to dziwiło. Miałam pobrudzony plecak, część płaszcza i - z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę nie mając wglądu na swój tyłek - calutkie spodnie. W sumie nie przejęłam się tym zbytnio, zbyt dużą miałam radochę z całej tej mojej wyprawy, ale gdy już wyszłam z lasu miejskiego, niestety ludzie sprowadzili mnie na ziemię. Jedna pani, poinformowała mnie, że mam całe plecu ubłocone, co oczywiscie było uprzejmym gestem z jej strony, tylko mnie trochę wkurzyło, czego jednak nie okazałam. No, bo co miałam zrobić? Idę ulicą, ktoś mówi mi, że sie ubabrałam, ja o tym doskonale wiem i wiem, że tego nie da się tak po prostu strzepać, no to co mam zrobić, siąść na ulicy i płakać? Podziękowałam pani i przeszłam na drugą stronę ulicy, gdzie miałam nadzieję bedzie mniej życzliwców. A zmierzałam w owym czasie do baru "Rodzynek", gdzie w zamiarze miałam uczyć się matematyki. Dyskretnie, starając sie nie pokazywać pleców zajęłam miejsce, złożyłam zamówienie, zapłaciłam, wyjęłam zeszyty i wzięłam się do roboty, w końcu dosyć tych hulanek. Materiał był dość prosty. Między kolejnymi kęsami naleśników z dżemem, które chwilami miały posmak kotleta schabowego, kreśliłam kolejne równania. Czas zleciał mi szybko, w krótkim czasie zwinęłam swoje manatki i jak gdyby nigdy nic powędrowałam na lekcje wf-u, chociaż tutaj również walczyłam z pokusą, jednak musiałam powiedzieć sobie "basta" przypomniwszy jakież to atrakcje czekac mnie będą po powrocie mojej mamy z wywiadówki. W końcu trzeba rozsądnie gospodarować pakietem opuszczonych godzin;) Na wf-ie zreszta okazało się, że gramy mecz międzyklasowej i kto chciał ten grał, kto nie chciał, ten robił co chciał. Ja osobiscie postanowiłam nadal zgłębiać matematykę. Jaki był wynik kazdy wie, tylko pytanie, dlaczego nie zrobiłam tego w domu? Bo leń ze mnie śmierdzący...

17 lutego 2008   Dodaj komentarz
Pewna_dziewczynka | Blogi