Uwaga - dłuuugie.
Myślę, że czas to najwyższy, by dokończyć opowieść o sierotce Alutce, co to się w podróż wybrała i myślała, że jest madrzejsza niż stan rzeczywisty wskazuje. Skończylismy na tym, że szynobusem relacji Olsztyn - Szczytno dojechałam na ostatni przystanek i w dość krótkim czasie jak na moje możliwości odnalazłam budynek dworca autobusowego, który w gruncie rzeczy wcale z zewnątrz dworca nie przypominał, żaden duży napis nie obwieszczał, że to własnie tam Alutka kierować się powinna, wręcz przeciwnie, kilku ciemnych typów podpierających jego mury spojrzeniem jakby mi odradzało zbliżanie się do wejścia, lecz byłam zdetermionowana. Energicznym krokiem ruszyłam w kierunku drzwi, otworzyłam je i widząc innych podróżnych odetchnęłam z ulgą, że ten budynek, do którego wtargnęłam rzeczywiście jest dworcem, a nie - dajmy na to - komisariatem policji. Jak pisałam, rozkład niestety nie przewidywał bezpośredniego połączenia z Rucianym - Nidą przed godziną 17, a przypomnę, że gdy się znalazłam w Szczytnie, ledwo wybiła 10. Nie opuszczał mnie jednak duch walki, wyciągnęłam mapkę i kombinowałam, patrząc co chwilę to na rozkład to na mapę. Okazało się, że jedynym racjonalnym rozwiązaniem będzie skorzystać z autobusu podstawionego o 10:17(? juz nie pamiętam) do Spychowa. Złożyłam mapę, spojrzałam na komórkę, zobaczywszy, że nikt mnie nie kocha, uznałam, że pora to najwłaściwsza by coś przekąsić. Wyszłam zatem z dworca z nadzieją, że w bliskim sąsiedztwie znajdę jakiś spożywczak. Tak też się stało, na przeciw dworca, za przejściem dla pieszych od wczesnych godzin porannych zaopatrywał ludzi w potrzebie, sklep spożywczo - monopolowy "Społem". Trochę niepewnie, tak jakbym najpierw chciała zerknąć "przepraszam, czy tu biją?", uchyliłam drzwi, szybko wzrokiem ogarnęłam całe pomieszczenie i zajęłam się sprawą wagi najwyższej w tamtej chwili, czyli wyborem mojego śniadania. Jako, że chciałam być przezorna, uznałam, że rozsadnie będzie kupić prowiantu trochę na zapas, gdyby okazało się, że zabłądziłam w ciemnym lesie. Nie mogłam sobie pozwolić jednak na zbytnią rozrzutność, bo w końcu był to sam poczatek mojej podróży i niewiadomo było, gdzie jeszcze mnie moje młode i nieroztropne nogi poniosą. Zastanawiałam się właśnie nad tym, czy brać dwie maślanki i dwa rogale, a może szarpnąć się na coś jeszcze, gdy jakby zza ściany usłyszałam głos ekspedientki "co podać?". Taki nachalny, skazony 20 letnią rutyną. Błyskawicznie powróciłam do świata żywych, nie chcąc robić za wariatkę i poprosiłam o dwa rogaliki i jedną maślankę truskawkową, jedną, bo trzeba jednak oszczędzać. Mój budżet uszczuplił się o 4 złote. Podsumowując zatem, w gotówce pozostało mi już niecałe 40 złotych. W tamtej chwili jednak byłam zajęta moimi rogalami i maślanką. Zadowolona usiadłam na ławeczce przed dworcem i rozpoczęłam swój rytuał konsumpcji. Wyjątkowo obojetne było mi, że za sprawą rogalików cała byłam w okruchach, a dzięki maślance wymalowałam sobie białe wąsy. Było mi dobrze, całym moim szczęściem w tamtej chwili były właśnie rogaliki i maślanka. Zgodnie z zegarkiem, gdy już jeść skończyłam, do podstawienia PKS były jeszcze 2 minuty, no biorac pod uwagę to, że mój zegarek w komórce się spieszy, to właściwie trzy. Podniosłam się z ławki, otrzepałam, przezornie przetarłam ręką usta i czekałam. Gdy autobus nadjechał, grzecznie podeszłam do formującej się kolejki wsiadających i naturalną koleją rzeczy, znalazłwszy się na wysokosci kierowcy, powiedziałam: "poproszę ulgowy do Spychowa". Kierowca, spojrzawszy się na mnie dziwnym wzrokiem i pokazawszy całe swoje zdekompletowane uzębienie w niespodziewanym uśmiechu, rzekł do mnie: - ale jaki ten ulgowy ma być? Alutka zdezorientowana nieśmiało powiedziała "no, ulgowy",co znów wywołało jego uśmiech. Jednak chyba w końcu zrozumiał, że z tą dziewczynką coś nie teges i począł wciskać przyciski na kasie wyjaśniając - dla emerytów? dla dzieci poniżej 4 roku zycia? dla strażaków? - A nie ma szkolnego? - z rezygnacją w głosie spytała Alutka. - Nie ma - rzekł pan kierowca, tym samym dając Alutce do zrozumienia, że albo biorę normalny, albo zabieram się z jego autobusu. Co miałam robić, wzięłam normalny i był to niestety poważny wydatek dla mojego budżetu bowiem tym sposobem straciłam 7 złotych. Zajęłam miejsce z tyłu autobusu i odwróciłam głowę w stronę okna. Pasażerów nie było dużo, co gorsza większość wysiadała w szczerym polu, a moje obawy rosły. Na to, że wjeżdzając do Spychowa ujrzę wielki napis "RODZINNE MIASTO JURANDA" raczej nie miałam co liczyć, dlatego, coraz bardziej nerwowo wyglądałam jakiś charakterystycznych elementów zabudowy(zamków, księżniczek, rycerzy). Nie było nic, lecz prawdę jednak mówi stare polskie przysłowie, że głupi ma zawsze szczęście. Gdzieś w połowie drogi dosiadł się do autobusu pewien młodzieniec, kątem oka dostrzegłam, że jest to młodzieniec całkiem atrakcyjny, a "kątem ucha" dosłyszałam jak kupujac bilet wymienia nazwę Spychowo. Uradowana takim obrotem sprawy, znów mogłam w spokoju zając się podziwianiem krajobrazu. Wypogodziło się,w Spychowie świeciło nawet słońce. Wysiadłwszy z autobusu ujrzałam:
rozwidlenie dróg najprosciej rzec ujmując, zaraz potem, obruciwszy się w lewo stałam na wprost szkoły podstawowej im. Marii Zientary-Malewskiej, murowanej, zapewne pozostałości po Jurandzie...
Szkoła jednak była ostatnią rzeczą jaka w owej chwili do szczęścia mi była potrzeba. Może ciężko wam bedzie uwierzyć w aż taką głupotę Alutki, ale ona była święcie przekonana, że na stacji Spychowo (główne) znajdzie pociag, który zawiezie ją do Rucianego-Nidy jeszcze wczesniej niż ten ze Szczytna! Brak inteligencji to niestety bardzo bolesna sprawa;) Co śmieszniejsze przeszła Spychowo wzdłuż i wszerz, a było to jakieś 1000 metrów w sumie i stacji kolejowej nie znalazła. Lecz załamywanie rąk nie leżało w jej naturze. Dumając przy budynku spychowskiej poczty (czy jesli wejdę tam i zapytam o drogę, to pani urzędniczka mnie nie zje, czy żaden Jurand mnie nie zaatakuje) w odległości 100 metrów dojrzałam budkę, która miała wszelkie cechy charakterystyczne dla wiat przystanków, co więcej, stał przy niej znak, na którym wymalowany był autobus. Ucieszyła się Alutka, bo tam przeciez musiał byc ratunek!
Niestety, gdy już znalazła się przy tablicy, gdzie zazwyczaj przyklejony jest rozkład spotkała ją niemiła niespodzianka. Rozkładu nie było, a miast niego na tablicy wyrysowany był pokaźnych rozmiarów męski członek. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. W tym momencie w mojej naturze było opuscić bezradnie ręce, co uczyniłam spoczywając na ławce. Zewsząd atakowała mnie głucha cisza, jakby Spychowo było odrębną planetą, na której nie ma życia. Schowałam głowę w dłoniach i wyszeptałam "o ja p******e", w rzeczy samej, nic innego tam robić nie można było. W zrezygnowaniu wyjęłam mapę, chyba bardziej by się upewnić w przekonaniu jak beznadziejne jest moje położenie niż upatrując ratunku.
Spychowo - w połowie drogi miedzy Szczytnem a Rucianem, w przeliczeniu na kilometry, 20 do Rucianego, 25 od Szczytna i jeden Bóg wiedział ile do leśniczówki Pranie, bo ta w mapie nie była uwzględniona. Mogłam się jedynie domyślać, że może istnieje jakiś leśny skrót, lecz jeszcze ta resztka rozsądku mi została, co powstrzymywała mnie przed wybraniem takiej właśnie ciemnej, ścieżki, na której zdarzyć się może wiele:> Siedziałam na tej ławeczce nie dowierzając, że mogłam się wpakować w takie tarapaty, gdzieś w wyobraźni słyszałam już krzyk mamy, gdy dzwonię do niej i mówię, że zamiast na rekolekcjach i lekcjach (tak, lekcjach, bo Alutka nie powiedziała mamie, że podczas rekolekcji nie ma zajęć) siedzę u Juranda, jej słowa "niech ojciec się dowie", a później powrót w milczeniu samochodem. Myśląc o tym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskałam wolę walki. Potencjalna kara zdawała się być boleśniejsza niż kilkugodzinny spacer w kierunku Szczytna, czy nawet Mrągowa. Wzięłam zatem głębszy oddech i ponownie spojrzałam na mapę, wzrokiem wędrując w kierunku Mrągowa, dostrzegłam miejscowość, w której krzyżowało się kilka dróg, co pozwalało mi wnioskować, że jest to miejscowość z chociazby dworcem autobusowym. Niestety wyciąganie wniosków nigdy nie było moją mocną stroną. Przeszedłwszy 7 kilometrów... To naprawdę dziwne, że osoba o moim ilorazie inteligencji potrafi wiązać buty. ...przeszedłwszy 7 kilometrów owszem, ujrzałam skrzyżowanie i nic poza... No, pardon, były jeszcze dwie tablice informacyjne, w tym ta, która - uwaga - informował mnie, że droga do Rucianego (gdybym w desperacji zechciała iść tam na piechotę) akurat jest nieczynna, stąd zrobiony jest objazd...na Mrągowo. Stare Kiełbonki (tak się owa miejscowość nazywała) były wsią jeszcze bardziej zapadłą niż Spychowo. W Spychowie był chociaż pub, podczas, gdy tutaj nie znalazłam nawet sklepu spożywczego! Ale był przystanek, jedyna rzecz, która powstrzymała mnie przed rzuceniem się do jeziora, jak na złość, w Starych Kiełbonkach nawet jeziora nie było. Co więcej, choć przystanek cały wymalowany był w męskie członki i podpisy "Andżela zrobi ci dobrze", "Jaro tu był", "Suchy chleb dla konia kupię", to rozkład był na swoim miejscu. Jednak porzadni ludzie z tych starokiełboniaków. Szybciutko zlustrowałam cały, lecz połączenia Stare Kiełbonki - Olsztyn nie było. Dlaczego mnie to nie zdziwiło? Było natomiast połączenie ze Szczytnem w okolicach godziny 16 i z Myszyńcem na kilka minut przed 14. A na moim zegarku dochodziła godzina 12. Jak gdyby nigdy nic, usiadłam zatem na ławce, wyciągnęłam rogala, maślankę, usmiechnęłam się i po raz drugi pzrystąpiłam do konsumpcji dóbr. Bo jak człowiek nienajedzony, to zły. Po co, w i tak fatalnej sytuacji miałam się denerwować jeszcze bardziej? Powiedziałam "trudno", zjadłam wszystkie swoje zapasy i postanowiłam przeczekać te dwie godziny. Nie było to jednak czekanie spokojne, gdzieś w głębi żywiłam bowiem obawę, że ten rozkład jest tam jedynie dla picu i być może żaden autobus tam nie jeździ. Była to obawa na tyle silna, że po 20 minutach lektury przystankowych napisów zaczęłam kreślić na okładce zeszytu pokaźnych rozmiarów napis SZCZYTNO. Byłam gotowa łapać stopa. Jako, że nigdy wczesniej tego nie robiłam, stanęłam obok wiaty nieśmiało, własciwie jakby chcąc się za nią schować i trzymając przed sobą wyrysowaną wcześniej okładkę stałam. Na brak samochodów nie mogłam narzekać, jechały nawet tiry, ale kierowcy tirów budzili we mnie takie przerażenie, że gdy tylko widziałam jakiegoś na horyzoncie to opuszczałam swoją tabliczkę. Strachu nie mogłam się również pozbyć wobec właścicieli zwykłych aut osobowych, dlatego gdy takowy jechał swój wzrok zwracałam ku niebu, robiąc z siebie kompletną wariatkę. Bałam się, że gdy się uśmiechnę, czy też bedę patrzeć wprost, to ktoś mnie weźmie za prostytutkę, a nawet jeśli nie, to i tak przejażdzka z jakimś obcym facetem mogłaby się dla Alutki skończyć bardzo nieciekawie. Szybko zatem zrezygnowałam z pomysłu wracania stopem i już całkowicie zrezygnowana usiadłam i zrobiłam to co wychodziło mi najlepiej, czyli zajęłam się czekaniem. Aaaa, nie napisałam, że postanowiłam jechać do Myszyńca, gdyż gdzies mi świtało, że tam jest całkiem duży dworzec, no tyle, że niezorientowanym dodam, że Myszyniec leży na trasie wiodacej do Warszawy;) Gdy już zdążyłam sie nawyklinać na siebie i swoje pomysły, nadjechał w końcu PKS do Myszyńca. Stary Autosan H9-21, na oko wczesne lata 80, drzwi otwierane poprzez silne szarpnięcie. Otwieram, spoglądam przez chwilę robiąc szybkie rozeznanie - autobus pusty - niedobrze, ale wchodzę, chociaż postać kierowcy nie budzi zaufania. Mówię dzień dobry - nie słyszę reakcji, kontynuuje "poproszę bilet do Myszyńca", nauczona nie dodaję "ulgowy", płacę około 10 złotych i siadam w środkowym rzędzie, przy oknie, do którego przyklejam się, byleby nie spoglądać w stronę kierowcy. Po trochu jestem szczęśliwa, bo siedzenia wygodne, bo ciepło, lecz z drugiej strony zaczynam się zastanawiać. Słabo znam Myszyniec, własciwie jedyne, co mi się z nim kojarzy, to duży neogotycki kościół z dwoma wieżami... właśnie, z dwoma wieżami, podkreśmy. Alutka jedzie sobie tym autobusem, jedzie, w pewnej chwili dosiada się jakaś pani, lecz Alutka nie zdołała usłyszeć dokąd się ona wybiera, pomyślała, że pewnie do Myszyńca (Alutka nie myśl, bo ci to nie wychodzi!) i zadowolona, że i tym razem będzie wiedziała, gdzie wysiąść zajęła się kontemplacją, podziwiała lasy. Jechała tak w spokoju aż do momentu, gdy las się skończył, a zaczynało się miasto. Tak jakby Alutce znajome, tak jakby podobne do Myszyńca, nawet kościół był, lecz... z jedną wieżą, nie przeszkadzało to jednak naszej Alutce, pomyślała, że pamięć zawodna, a wyobraźnia bójna i, że pewno tą drugą wieżę sobie zmysliła, dodatkowo przyuważyła, że pani siedząca z przodu podnosi się, wiec Alutka, jak małpiatka równiez błyskawicznie swoje cztery litery podniosła i zebrała się do wyjścia, powiedziała "do widzenia" panu kierowcy, który w jej stronę nawet wzroku nie zwrócił. Ale nie zmartwiło to naszej dzielnej małej podróżniczki, która była niesłychanie zadowolona, że szanse na nocowanie w jakiejś zapadłej mazurskiej wsi maleją. Oczywiście, ona nie miała by nic przeciwko nocowaniu w stodole (może by się jakiś przystojny syn gospodarza znalazł:P), lecz z pewnością mieliby jej rodzice. Jednak ilość wież koscioła w dalszym ciągu jakby ją niepokoiła.
Postanowiła zatem pofatygować się do tegoż budynku i sprawdzić ewentualnie przy jakiejś tablicy ogłoszeń przykładowo, czy to aby na pewno Myszyniec. Jak się okazało, to nie był Myszyniec. Alutka wielce zdziwiona, po raz kolejny tego dnia przeklnęła siarczyście. Znajdowała się w Rozogach i oprócz tego, że - jak wyczytała z tablicy - rodzina Łupniewskich z przykrością zawiadamia o śmierci Janiny Łupniewskiej, a uroczystości pogrzebowe odbedą sie w środę o godzinie 12, nie wiedziała o Rozogach nic i w owej chwili nic prócz rozkładu PKS znać nie chciała. Była głodna, była zmęczona i zdezorientowana, dodatkowo zbliżała się już godzina powrotu ze szkoły... Bezradnie zaczęła rozglądać się dookoła siebie i spostrzegła, że na jednym z przystanków zgromadzona jest całkiem spora ilość ludzi. Energicznym krokiem zatem podeszła w owe miejsce, bojąc się przy tym, że autobus na który czekają ci ludzie okaże się być autobusem do Olsztyna, który oczywiście ucieknie mi sprzed nosa. Dzięki Bogu przez 9 lat, udało mi się opanowac sztukę czytania, w razie przeciwnym, wsiadłabym do autobusu, który jechał do... Spychowa. Po jego odjeździe liczba ludzi zmalała do dwóch - mnie i pewnej uprzejmej pani, do której - widzac, że rozkład jest (a jakże by inaczej!) zerwany - zwróciłam się z pytaniem o najbliższy autobus do Olsztyna. Wiem, że nie kazdy jest chodzącą informacją, ale tak wielka była własnie moja desperacja, że zaczynałam się odzywac do obcych mi zupełnie ludzi. A takie rzeczy - prosze mi uwierzyć - dzieją się naprawdę rzadko. Okazało się, że jestem uratowana. Uprzejma pani co prawda nie wiedziała, o której będzie jakiś PKS do Olsztyna, lecz wskazała mi rozkład, który widniał za witryną pobliskiego sklepu. Był! O godzinie 15:55 (lub 15:05 - nie pamiętam już) miałam się znaleźć w autobusie, z którego wysiadając, nie bedę już musiała mysleć, o tym czy powinnam już zadzwonić do mamy, czy poczekac, aż wyląduję przez przypadek w Warszawie. Jako, że punkt kulminacyjny tej podróży miałam juz za sobą, napiecie od tej chwili już tylko malało, pomyslałam, że najwyższy czas coś przekąsić. Problem tutaj jednak pojawiał się nastepujacy, że nie wiedziałam ile kosztowac mnie będzie przyjemność powrotu. Dostrzegłam jednak na tej samej witrynie, gdzie przyklejony był rozkład, neklejke oznajmującą, że w tym oto sklepie płacić można karta. Szcyt szczęścia, inaczej tego opisać nie można. Alutka kupiwszy same niezdrowe rzeczy (po tak wyczerpującym dniu miała prawo) z bananem na ustach rozsiadła się na przystanku i patrzyła, i jadła, i jadła i patrzyła. I wszystko jej najzwyczajniej wisiało... i powiewało. W międzyczasie jeszcze na przystanku pojawiło się dwóch chłopców, lecz nieabsorbowali oni mojej uwagi, bo w latach jeszcze posunieci nie byli, dlatego patrzyłam i jadłam, jadłam i patrzyłam i tak powoli mi czas upływał. Mój autobus nadjechał, wsiadłam, przez przypadek po raz kolejny rzekłam "poproszę ulgowy", lecz szybko się zorientowałam i udałam, że to przejezyczenie. Siadłam przy oknie i zamknęłąm oczy stwierdzając w duchu, że muszę być chyba największą idiotką na ziemi, bo takiego szczęścia jak ja, nie ma nawet... o rany, no nie wiem, kto jest idiotą, chodzi o to, że mam szczęście największe, no. To była w kazdym razie najmądrzejsza myśl, jaka tego dnia przyszła mi do głowy. I tym oto szczęśliwym akcentem zakończyłam swoją podróż. Chociaż nie, to nie był koniec. Gdy już dojeżdzałam do Olsztyna, doszłam do wniosku, że po takiej ilosci wrażeń, nie chce mi się wracać do domu autobusem, wiec wiedząc, że mniej więcej z chwilą, gdy PKS będzie dojeżdzał do dworca, moja mama będzie wracać do domu, wysłałam jej smsa, by na mnie poczekała w centrum. Niestety czas dojazdu trochę się wydłużyłi gdy moja mama próbowała się do mnie dodzwonić, chcąc mi zakomunikować, że już czeka, ja dopiero dobiegałam na przystanek MPK. Dobiegałam w sensie dosłownym, bowiem własnie odjeżdzał autobus, którym mogłabym w krótkim czasie przedostac się własnie do centrum. Udało się, co prawda na gapę, ale istotne było to, że w 5 minut przedostałam sie do centrum, dobiegłam do parkingu i powiedziałam, że musiałam coś doczytać w Empiku. Alutka, ty to jesteś...