• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Pewna dziewczynka bez brwi

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
28 29 30 31 01 02 03
04 05 06 07 08 09 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28 29 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Listopad 2015
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Listopad 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Marzec 2011
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008
  • Maj 2008
  • Kwiecień 2008
  • Marzec 2008
  • Luty 2008
  • Styczeń 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Czerwiec 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006

Najnowsze wpisy, strona 7


< 1 2 ... 6 7 8 9 10 ... 17 18 >

Przecież ja nigdy nie mam pomysł na tytuł......

Panowie elektrycy od siedmiu boleści! Przed chwilą przez jednego takiego przepadła mi wiadomość, którą pisałam przez ostatnie 30 minut, niech się cieszy, że to nie była notka na bloga, bo niechby mi wtedy smiał zrobić spięcie, to bym aż podniosła swoje cztery litery i powiedziała mu coś do słuchu. Panie, tak nie można, tu ludzie się lansują! I jeszcze mi wierci nad uchem, no jak ja mam w takich warunkach pracowac, ja się pytam, jak pracować?! Dobrze, teraz mniej żartem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale widać muszę się pogodzić z rzeczywistością. Nie radzę sobie w szkole. Dokładnej w chemii i fizyce. Mogę sobie wmawiać, że przyczyną tego jest jedynie mój olewczy stosunek, a nie rzeczywista tępota, ale ostatnie wyniki świadczą niestety na niekorzyść mojego IQ. Ale to z drugiej strony też nie może być jedyną przyczyną. Ten kij ma dwa końce i niewątpliwie, gdybym chociaż zaczęła prowadzić zeszyty od tych przedmiotów, mogłabym liczyć na pozytywne stopnie. W końcu juz nie tacy debile licea kończyli, nawet 1LO w Olsztynie. Zresztą zeszyty jak zeszyty, tu rzecz tyczy się również wagarów, co gorsza wagarów bez opuszczania sali lekcyjnej. Na niektórych lekcjach potrafię tak się zamyslić, tak odpłynąć gdzieś w delekie knieje, że wyszedłwszy z sali nie wiem nawet co było tematem lekcji. Tak mi tęskno do wolności. Zepnę się jednak i zacznę uczyć, ponieważ:

 

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.

                 (Koh 3,1–8 tłum: Biblia Tysiąclecia)

Jakie to człowiek mądre słowa może znaleźć w googlach:P 

 

Dlatego Alutka uwierz, nie wagaruj, bo na wycieczki krajoznawcze będziesz czasu miała po sam czubek nosa, o ile nie zawalisz chemii i fizyki. Może znajdę sobie jakiegoś przystojnego korepetytora:> Zawsze to wtedy człowiek pilniejszy w nauce, gdy wysoki brunet pochwali:P

 

Dzisiaj tak bardzo nieskładnie, bo ciągle się boję, że mi prad wyłączą i nic z tych moich mądrości nie pozostanie. Kolejna sprawa jaką przychodzi mi omówić, to wystep publiczny. W ramach poskramiania tremy zgłosiłam się do pewnego projektu, którego autorem jest mój klasowy kolega Kacper Zyskowski. Tak, tak, to ten sam Kacperek, o którym kiedyś już wspominałam, zapamiętajcie to nazwisko, bo wróżę mu karierę. Otóż mój szanowny kolega, amatorsko zajmuje pisaniem wierszy. Nie wyrokuję, że są one nadzwyczaj dobre, ani że są grafomańskim popisem, bo nie znam się na tym zupełnie. Samo to, że nie traktują o nieszczęśliwej miłości, jednak nakazuje mi zwrócić na nie uwagę. W kazdym razie, Kacper natworzył ich już tyle, że kwalifikuje się to na wieczorek poezji, który organizowany bedzie przez MOK w Jezioranach. Że akurat wspomniał iż na gwałt potrzebni sa mu wykonawcy, to przecież żadna sławy Alutka nie mogła się nie zgłosić. Ponoć sam burmistrz ma być. Rzecz bedzie miała miejsce 19 marca w wyżej wspomnianym MOKu, poczatek godzina 19:00. Serdecznie zapraszam http://www.miserereagnus.republika.pl/.

Ogłaszam również nabór na wyprawę kolejową. Jako, że w dniach 4-6 mam w szkole rekolekcje, na które szczęśliwie nikt nie bedzie ciągnął za kołnież, a przy ich okazji lekcji nie bedzie, to mogę sobie pozwolić na ponowne odwiedzenie dworca... Ajjj, muszę kończyć. Zostawiam wam tą informacje do przemyślenia. Miejsce również jest do ustalenia, jestem otwrta na propozycje. A wszystkie świry niech pamiętają, że ja bywam dużo groźniejsza od niejednego z poświadczeniem psychiatry. I sobie gaz na allegro kupię, tak! No pa misie...

 

27 lutego 2008   Dodaj komentarz

Nie mam skarpet...

Zawsze bawiło mnie to, jak szybko można moja mamę wyprowadzić z równowagi. Dzisiaj potrzebowałam na to jedynie 15 sekund. Na 5 minut przed wyjściem do kościoła, powiedziałam, że nie mam skarpet. W odpowiedzi usłyszałam, że przecież leżą uprane. Rzeczywiscie, leżały uprane w szafce, lecz były to skarpety wizytowe. A na zwykłe wyjścia do kościoła zwykłam ubierac skarpety z conajmniej jedną dziurą. Dochodził do tego jeszcze ten szczegół, że dialog miał miejsce w salonie, a mi nie chciało się tyłka ruszyć, by wrócić się po nie do pokoju. W końcu trzeba by po schodach iść, później po korytarzu. To zdecydowanie za dużo drogi. W niedzielę trzeba odpoczywać. Mając nadzieję (teraz wstrzymajcie oddech i swoje oburzenia), że może mama sama mi je przyniesie, rzuciłam od niechcenia "no to idę bez" i zaczęłam swoją myśl wcielać w czyn. Na co jak mama nie huknęła, jak nie trzasnęła drzwiami, tak tylko dźwięk samochodu usłyszałam wyjeżdzającego z garażu... później znowu stukot obcasów, bo przecież nie mogło by się obejść bez dramatycznego - "idziesz na piechotę, na pierwszą!". Czy ja wiem, mogę i na pierwszą tylko niekoniecznie do kościoła. W sumie zaskoczyła mnie ta sytuacja, nie wiedziałam, że zareaguje tak gwałtownie... No, a teraz ojciec przyszedł i mówi mi, że nie mam już wstępu na komputer. Za przyjemności trzeba płacić... No i rzekomo nie jadę na wycieczkę Węgry-Austria, która miała być planowana na maj. Czy to moja wina, że niektórzy mają problemy na tle nerwowym:> Ależ ze mnie paskuda... Do zobaczenia, za czas długi...

24 lutego 2008   Komentarze (3)

Wszystko przez Romka...

Dzisiejszego dnia przeszłam samą siebie, zrobiłam rzecz niewiarygodną, mianowicie wypowiedziałam się. Oczywiście było to okupione przyspieszonym biciem serca i drżeniem wszystkich członków. I tak sie tylko zastanawiam, jak ja właściwie tą maturę ustną zdam. Rzecz działa się na lekcji Łaciny. W trakcie konsultacji tłumaczenia tekstu "De humanitate", który mówił o pojęciach filantropii i humanizmu, Dreikopel - ups - pan Dreikopel zaczął mówiąc najdosadniej "jechać" po Giertychu i zdaje się, zadał pytanie, które barzdiej należało do tych retorycznych, czy ktos jest zwolennikiem tego pana Romana. To znaczy, na pewno nie takie było jego dokładne brzmienie, ale efekt był taki, że moja reka zupełnie niekontrolowanie wystrzeliła w górę. Dlaczego? Bo, pan Dreikopel nie tyle kpił z jego osoby, co poglądów przezeń prezentowanych, które w znacznej części są również poglądami moimi, a także moich rodziców, czyli tymi, które pierwotnie były mi wpajane. Oczywiscie nie ma tu mowy o jego poglądach na gospodarkę, bo są to pomysły, które mogłyby zostać jedynie zrealizowane jedynie w krainie muminków, ale jeśli mówimy o tym, co się tyczy takich rzeczy jak stosunku do homoseksualizmu, nie sposób się nie zgodzić. Wiedząc, że pan Tomasz, nie jest z wykształcenia ekonomistą, wiedziałam do czego pije i niekoniecznie mi się to spodobało. Jak on śmiał miłość mojego życia obrażać, mojego Romka. Widząc to, zaczął od standardowych haseł socjalistów. Wyciągnął sprawę zamawiania 5 piw, napomknął o organicznej niecheci zwolenników Giertycha do Żydów i przeszedł do sprawy homoseksualistów. Szczerze, nie zdziwiło mnie to, ale z drugiej strony tak jakoś zawiodło. Myślałam, że nie będzie wyciagał takich głupstw jak wybryki kilku nalanych chłopczyków, którzy w gruncie rzeczy poza tepym powtarzaniem "Bóg! Honor! Ojczyzna!" z polityką wspólnego nie mają wiele. Kwestii Żydów natomiast nie wiedziałam jak skomentować, byłam zresztą i tak w jakimś dziwnym stanie jakby zaszokowania, że oto mówię coś publicznie, dlatego jakiekolwiek argumenty przeze mnie uzyte niekoniecznie należały do przekonujących. Dzięki Bogu, gdy rozmowa zeszła na homoseksualistów, okazało się, że mam wsparcie w pewnej skromnej części klasy i mogłam schować się za plecami koleżanki Jagi, która zabrała głos w dyskusji. W gruncie rzeczy nie zależało mi na uczestnictwie w tej debacie, bo wiedząc, że pan profesor w swoim życiu miał do czynienia z wieloma książkami, w tym zapewne z niezliczona ilościa dzieł antycznych, oceniałam, że jedynie mogę się wygłupić. Z drugiej jednak strony, za sobą miałam przecież liczne prawicowe autorytety. Tyle, że prócz Janusza Korwina Mikke i kilku jeszcze działaczy UPR były one w większości anonimowe, a i żadne artykuły potwierdzające słuszność moich poglądów do głowy mi nie przychodziły. Dopiero pod koniec zrozumiałam, że Dreikopel tak naprawdę uważa, że Ci, którzy mówią o homoseksualizmie jako o dewiacji, są gotowi na widok Bogu ducha winnego pedałka splunąć mu w twarz. A to nie o to chodzi. Mnie naprawdę nie interesuje, co kto robi w sypialni ( o ile nie jest to moja sypialnia:>), byleby to, co tam robi, poza sypialnię nie wychodziło. A w przypadku homosiów jest niestety tak, że oni bez przerwy paradują deklarując swoją lubość do różnych eksperymetów i miłości romantycznej jest w tym niewiele. Nadmierne obnoszenie się, ze swoją seksualnością, czy to homo, czy też hetero jednoznacznie świadczy o pewnym zaburzeniu. A zaburzenia trzeba leczyć i podkreślam, że wcale nie jestem zwolennikiem uzdrawiania poprzez okładanie bejsbolem... i kropka. Mam jedynie nadzieję, że przez ta chwilę słabości nie narażę się Dreikopelowi...

21 lutego 2008   Komentarze (2)

Trochę techniki i człowiek się gubi...

Grrr...właśnie doszła do mnie świadomośc, że przypadkiem skasowałam notkę miedzy "Brazylijski..." a "O indianach..." pisaną 14 II. Dobrze, nie płaczmy jednak nad rozlanym mlekiem. Ogólny zarys był taki: walentynki są złe - jestem nieszczęśliwa - jestem nieszczęśliwa - jestem nieszczęśliwa - znowu wagarowałam. I to wagarowałam na olsztyńskim Zatorzu, dokładniej na jego kresach. Najsampierw pospacerowałam po parku, w którym kaczki bezwstydnie na moich oczach kopulowały, następnie trafiłam na plac zabaw, gdzie w wieku lat 6 dostałam huśtawką w głowę tym samym tracąc szansę na bycie człowiekiem normalnym;) Ajj szkoda mi tej notki... Tak jak i szkoda archiwum gadu-gadu, które w wyniku formatowania komputera zginęło w eterze niepamięci. To naprawdę przykra strata. Była tam własciwie zapisana cała historia mojego burzliwego dorastania. Te wszystkie nieudolne próby podrywu, Grzegorz, Aleksander i spółka, a teraz nie ma nic. Odzywają się do mnie ludzie, a ja nawet nie wiem, czy od razu ich zablokować, czy poczekać aż się przedstawią... tyle na chwilę obecną.
17 lutego 2008   Dodaj komentarz

O indianach w Lesie Miejskim

Ten róż bijący was po oczach od samego wejścia wbrew pozorom nie jest przejawem mojego "zdodyzowania", lecz wynikiem nieudolnej próby doprowadzenia tego bloga do stanu estetycznego. Wyszło jak wyszło, że dzisiejszym mym natchnieniem były szczątki łososia, które ujrzałam w lodówce szukając pożywienia to i jakieś pietno musiało się na mnie odbić zaszalałam więc doprawiajac ten blog właśnie kolorem poszarzałego łososia. Całokształt najlepiej widoczny jest w rozdzielczości 1024 na 768 pikseli.

Zdaje się, że poprzednio coś o Zatorzu rozprawiałam i nie dokończyłam, zatem przeniesmy się znowu na jedna z olsztyńskich dzielnic, gdzie najpierw biją później pytaja o co chodzi. Poniedziałek z tego co pamiętam był dniem umiarkowanie ciepłym. Wiatr nie wiał bezlitosnie to też ze spaceru po parku można było czerpać pewną przyjemność. Minąwszy plac zabaw, na którym rozegrał się dramat mojego dzieciństwa pomaszerowałam przed gmach olsztyńskiego radia. Trochę się poprzyglądałam, trochę poczekałam z nadzieją, że jakiś redaktor zapragnie mnie pozyskać     jako goscia swojej audycji i nie doczekawszy się, skręciłam w pobliski ciemny las (w inne lasy nie skrecam, bo i po co:P). Rozkoszując się świeżym powietrzem oraz świergotem ptaków, wolnym krokiem zmierzałam ku "indiańskiej wiosce". Miejsce to również było ściśle związane z moim dzieciństwem, z indianami jedank wspólnego miało niewiele, jedynie nikła część architektury tej "wioski" mogła chociażby kojarzyć się z indianami. W rzeczywistości było to takie małe...nie wiem jak to nazwać. No, niech bedzie, że przypominało - i powiedzmy, że - nadal przypomina coś w rodzaju drewnianej warowni, a właściwie takiego wybiegu na kilku belkach z przybitymi kilokoma deskami, tak żeby dzieci mogły się wyhasać...w miarę bezpiecznie. Mówię w miarę, bo tuż obok tejże "wioski" jest baaardzo stroma górka prowadząca wprost do naszej rodzimej Łyny. I jak się domyślić oczywiście można, w dzieciństwie z tej górki udało mi się (niechcący) zjechać na tyłku, na szczęście do Łyny nie trafiając, chociaż biorąc pod uwagę jej głebokość to co najwyżej bym sobie buty mogła zamoczyć. Odwiedzając to miejsce poniedziałkowego poranka również zamarzyło mi się stanąć nad brzegiem, może niekoniecznie żeby się topić, ponieważ miałam jeszcze tego dnia powrócić na sprawdzian z matematyki, ale tak popatrzeć przez chwilę, poczuć jak zimna jest woda lutowego poranka. Ostrożnymi krokami, powoli, chwytajac sie korzeni, zbliżałam się do mojego celu, gdy... poślizgnęła mi się noga. Sruuuu - zjechałam na sam brzeg. Śmiejąc się jak głupia do siebie, ale w rzeczy samej przyniosło mi to tyle radości, że samą mnie to dziwiło. Miałam pobrudzony plecak, część płaszcza i - z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę nie mając wglądu na swój tyłek - calutkie spodnie. W sumie nie przejęłam się tym zbytnio, zbyt dużą miałam radochę z całej tej mojej wyprawy, ale gdy już wyszłam z lasu miejskiego, niestety ludzie sprowadzili mnie na ziemię. Jedna pani, poinformowała mnie, że mam całe plecu ubłocone, co oczywiscie było uprzejmym gestem z jej strony, tylko mnie trochę wkurzyło, czego jednak nie okazałam. No, bo co miałam zrobić? Idę ulicą, ktoś mówi mi, że sie ubabrałam, ja o tym doskonale wiem i wiem, że tego nie da się tak po prostu strzepać, no to co mam zrobić, siąść na ulicy i płakać? Podziękowałam pani i przeszłam na drugą stronę ulicy, gdzie miałam nadzieję bedzie mniej życzliwców. A zmierzałam w owym czasie do baru "Rodzynek", gdzie w zamiarze miałam uczyć się matematyki. Dyskretnie, starając sie nie pokazywać pleców zajęłam miejsce, złożyłam zamówienie, zapłaciłam, wyjęłam zeszyty i wzięłam się do roboty, w końcu dosyć tych hulanek. Materiał był dość prosty. Między kolejnymi kęsami naleśników z dżemem, które chwilami miały posmak kotleta schabowego, kreśliłam kolejne równania. Czas zleciał mi szybko, w krótkim czasie zwinęłam swoje manatki i jak gdyby nigdy nic powędrowałam na lekcje wf-u, chociaż tutaj również walczyłam z pokusą, jednak musiałam powiedzieć sobie "basta" przypomniwszy jakież to atrakcje czekac mnie będą po powrocie mojej mamy z wywiadówki. W końcu trzeba rozsądnie gospodarować pakietem opuszczonych godzin;) Na wf-ie zreszta okazało się, że gramy mecz międzyklasowej i kto chciał ten grał, kto nie chciał, ten robił co chciał. Ja osobiscie postanowiłam nadal zgłębiać matematykę. Jaki był wynik kazdy wie, tylko pytanie, dlaczego nie zrobiłam tego w domu? Bo leń ze mnie śmierdzący...

17 lutego 2008   Dodaj komentarz

gh

Czego bym nie pisała i tak spotyka się to z zerowym odzewem. Myślałam, że jak zagram na taką dramatyczną nutę, to ktoś dostrzeże w tym skrajną desperację, pomysli "co ta dziewczyna chce zrobić?!" i myśląc, że jestem o krok od powieszenia się na kablu od gitary zacznie znajomość, która przerodzi się - jak to we wszystkich telenowelach bywa - w wielką miłość. Ale wszyscy wy mnie macie w ciemnych zakamarkach. W sumie tak wzajemnie się mamy w tych zakamarkach. Niech Bóg nam zatem błogosławi.
10 lutego 2008   Dodaj komentarz

Brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś......

Odnoszę wrażenie, że wszyscy dookoła odnajdują niesamowitą przyjemność w denerwowaniu mnie. Wszyscy mnie denerwujecie, wszyscy. A nawet jeśli myślicie, że jesteście jedynie ułamkami mojego życia i w tej chwili nie mówię o was, to się mylicie. Denerwujecie mnie, permanetnie. Swoimi niespełnionymi obietnicami, swoją bezmyślnością i egoizmem. Nikt o Alutce nie pomyśli. Wszyscy mają swoje życie i jedyne co jej pozostaje to wyczekiwać, aż ktoś miłosiernie przypomni sobie, że gdzies jest taka Alutka, "z którą kiedyś coś, ale teraz to już chyba nie". Inwestuję w was czas, moje zangażowanie i pozorowanie wiecznej dobrotliwości, a nie zyskuję nic. Mało to rentowny biznes zadawać się z ludźmi. Żyję, a może już nie żyję. Trwam w dziwnym zawieszeniu, wegetuję. Nie mogę się na niczym skupić, z oczu wylewam łez krynice. Nie mogę wziąć się w garść, czuję się wiecznie czymś przytłoczona. Średnio co dwa tygodnie kłócę się z ojcem dyrektorem. Przez dwa tygodnie nie zamieniam z nim słowai to nie jest moja wola, to on się do mnie nie odzywa. Wpadłam w jakiś okropny dół. Czuję się jak w więzieniu, bez możliwości wyjścia "za dobre sprawowanie". Co dzień o godzinie 6 słyszę dźwięk komórkowego budzika, biję się z myślami - Wstawać? Leżeć? Powiedzieć, że mam na 10? Wstaję, by uniknąć awantur, lecz nawet, gdy już wysiadam z samochodu muszę toczyć walkę z moimi nogami. I zawsze, gdy wysiadam, widzę go. Stoi w czerwonej kurtce, w ręku trzyma gazety. Chcąc jak najszybciej dojść do szkoły, by nie kluczyć uliczkami i nie przegrać walki z samą sobą, nie mogę go ominąć. A on zawsze wciska mi gazetę. Nie potrafię powiedzieć "nie, dziękuję". Zawsze tryiumfuje on. Idę dalej, do pierwszego lepszego kosza wrzucam podarunek od pana w czerwonej kurtce. Mijają mnie ludzie spieszący się do pracy. Mijają mnie ludzie wychodzący z psami. I brak słów, by opisać jak bardzo darzę tych drugich zazdrością. Zaciskam jednak zęby, wmawiam sobie, że to już "tylko" 2 i pół roku. Chociaż ta liczba z kazdym miesiącem maleje, to co raz mniej mnie pociesza. Zupełnie jakbym żyła jedynie po to by czekać...i się nie doczekać. "Tylko" powtarzane przez 9 lat mojej doczesnej edukacji jak refren straciło na swoim znaczeniu. Bo przecież po tych "tylko" 2 latach, przyjdzie mi mówić o kolejnych "tylko" latach 5...żeby "tylko" pięciu. Jedyną przyjemność, jaką odnajduję w chodzeniu do tej szkoły to otwieranie drzwi. Tych dużych, drewnianych drzwi, które pozwalają mi myślami odpłynąć w świat opowiadania Lewisa Carrolla, przez chwilę patrzeć perspektywą głównej bohaterki, która właśnie wypiła magiczny eliksir i jest nieproporcjonalnie mała do tego co ją otacza. Po ich przekroczeniu niestety nie widzę ogrodu, przed sobą mam kamienne schody, nad nimi szkolny korytarz, po którym krocząc doznaję własnie tego okropnego wrażenia, że jestem w więzieniu. Nie pociesza mnie fakt, że za 7 godzin dostanę przepustkę. I tak zawsze muszę tam wracać. Nie czuję się w żaden sposób związana ze współwięźniami i nie chcę tego zmieniać. Mój układ immunologiczny mi na to nie pozwala. To nie są ludzie, z którymi mogłabym byc kiedykolwiek zżyta, bo znaleźli się tam dziełem przypadku, a nie selekcji, wspólnych zainteresowań, poglądów. Nie czuję obowiązku by się dopasowywać. Jest to zabieg nierentowny. Stoję przy nich, bo nigdzie indziej nie ma miejsca. Stoję, by się nie wychylać, by nie stwarzać im tematu do rozmów o mojej niesubordynacji... Aby do lata...

 

www.rock-star.bloog.pl - w końcu niektórzy mają poważniejsze problemy...

09 lutego 2008   Komentarze (1)

Szkoło, jak Cię kochać mam...

Sens istnienia szkoły jest chyba jednym z najgłębiej ukrytych sensów, dostrzega go jednak teraz dokładnie. Z nim to tak zupełnie jak z dobrem i złem. Gdyby zła nie było, nie istniało by także pojęcie dobra. Gdyby nie było szkoły, pojęcie wolności również straciłoby rację bytu. Chociaż dzisiejszego ranka podnosząc się z łóżka rzucałam najgorszymi przekleństwami, to dziwiąc się samej sobie, muszę przyznać, że szkoła jest tym, bez czego życie moje wionęło by pewną pustką. Z pewnością! Bo i skąd miałabym uciekać, po cóż kreślić ściagi i do kogo wzdychać, jeśli szkoły by nie było. Większość nie zdaje sobie z tego sprawy, a ja owszem, przekonałam się o tym już na pierwszej lekcji, gdy z tęsknotą wspominałam przeciskanie się przez bramkę. Gdyby ferie miały trwać jeszcze tydzień, prawdopodobnie z nudów zaczęłabym oglądać "Modę na sukces" i to niestety nie jest ponury żart, albowiem już w tygodniu drugim zainteresowałam się losami sagi Lubiczów, z której wywodzi się słynny warszawski taksówkarz Ryszard L. Przyznaję się bez bicia, źle wykorzystałam ten czas. Miało być tak pięknie i szlachetnie, miałam się uczyć Łaciny i ostatecznie zdecydować się czy zgłosić się do przygotowań do olimpiady z tegoż przedmiotu. Niestety poddałam się i mówiąc "jutro się za to wezmę" odkładałam naukę z dnia na dzień. Jedyne czym mogę się pochwalić, to tym, że rzeczywiście przyłozyłam się do matmy, ale jak by nie patrzeć, jedna godzina dobrze wykorzystana na 16 zmarnowanych razy liczbę dni ferii, to raczej kiepski bilans. Po samej pracy klasowej zresztą raczej nie liczę na sukces... A w tym tygodniu przede mną jeszcze geografia, w następnym chemia i fizyka, a jak znam życie to jeszcze biologica wciśnie swoje trzy grosze. Pociesza mnie już tylko to, ze ponoć do kolejnej dłuższej przerwy w nauce pozostało 35 dni roboczych...no, a później zaczna się matury i jakoś to bedzie...jakoś to będzie. Mój ambitny plan przewiduje, że w moim wykonaniu tych dni dziwnym trafem będzie mniej, ale na chwilę obecną, oprócz tego, że znów koleje posłużą mi za środek transportu, nie wiem jeszcze nic i nawet nie chcę nic pisać, bo jeszcze zapeszę. Nawypisuję się, czego to ja robić nie będę i znów wyjdzie na to, że to jedynie moja bójna wyobraźnia. Zresztą, dopiero co ferie się skończyły, więc też nie ma co przesadzać i juz kolejnego dnia urzadzać sobie wycieczki, pożyjemy, zobaczymy...

28 stycznia 2008   Komentarze (1)

Nie dorosłem do swych lat...

Niestety przyjemny czas legalnego nic nierobienia dobiega końca. Smutek mój tym większy, że dopiero w drugim tygodniu udało mi się pokonać swoje lenistwo i zagospodarować dzień w sposób bardziej różnorodny. A tu masz, już tylko kilka dni dzieli mnie od powrotu do szkoły, gdzie już pierwszego dnia - trach! klasóweczka z matematyki, której pomysłodawcą jest znany ze swej kontrowersyjności pan Krzysztof S. pseudonim Stachursky. Tym jednak razem planuję się solidnie przygotować, nie to żeby od wyskakiwać z oceną bardzo dobrą, ale taka czwóreczka mi się marzy... Ogólnie tak mówiąc, to odnoszę wrażenie, że przechodzę klimakterium. Napady gorąca, wahania nastrojów... Drodzy czytelnicy, chyba przekwitam. No bo przecież 13 lat już nie mam, zatem całego mojego irracjonalnego zachowania pod dojrzewanie już się podczepić nie da. Szczerze mówiąc dobija mnie mój wiek, no, może nie tyle wiek, co ciagła jego zmienność. Powoli czuję zewsząd już presję przedmaturalną, a te wszystkie pytanie o studia... Czuję się bardzo zagubiona. Im bliżej matury, tym bardziej nie wiem do czego mogę się nadawać. Czy lepiej harować przez 5 lat studiów i później mieć mało przyjemności z pracy, lecz życ w dostatku, czy też pójść na jakiś zupełnie nieprzydatny kierunek i mieć satysfakcję? Podstawowe pytanie, miec czy być. Prędzej czy później musiałam przed nim stanąć. Właściwie, bez obłudy, życie w małym murowanym domku w lesie całkowicie by mi odpowiadało, ale jednocześnie boję się, że ten domek w rzeczywistości będzie małą kawalerką w bloku, gdzie co noc będe musiała wysłuchiwać kłótni sąsiadów. No i rodzice, czy oni mogliby zaakceptować to, że ich córka zdziwaczała i miast iść na jakiś porządny kierunek chce studiować dajmy na to wzornictwo i żyć jak pustelnik? To wszystko jest ponad moje siły, a nie mogę już mówić, że mam jeszcze czas, bo już teraz musze się zdecydować jakie przedmioty zdawać będę na maturze. Miałam być prawnikiem, ale wielkomiejskie życie mi się nie uśmiecha, ja chcę spokoju. W pierwszej kolejności chcę być matką, pełnoetatową, a nie na pół dnia. Jednak nawet gdyby mi się to nie udało, bo w końcu przez powietrze w ciążę nie zajdę, a mężczyzn potrafię kochać jedynie na odległość, to i tak nie wyobrażam sobie siebie w roli Magdy M. Ale z czegoś zyc będę musiała. I nie wiem, czy liczyć mam na pogłoski o moich literackich zdolnościach. W gruncie rzeczy nie wytrzymałabym na żadnym kierunku, który zmuszałby mnie do interpretacji utworów literackich. A zdaje mi się, że to może się zawierać zarówno we wszelkich filologiach jak i dziennikarstwie. Koszmar... Powinnam studiować coś, co mnie rzeczywiscie interesuję, ale...właśnie, ale prócz lenistwa i wzdychania do mężczyzn nie interesuje mnie nic. Przeciez ja jestem jeszcze dzieckiem!

 

Nie o tym zreszta miałam pisać... Wczoraj, po tym jak mama włączyła telewizor i zignorowała moje wezwanie do ściszenia go, trafiłam na strych, gdzie postanowiłam zrobic porządek i urzadzic sobie pokój. Jak dobrze pójdzie, to do wiosny uwinę się z porzadkami...Przy okazji wstępnych ogledzin trafiłam jeszcze na jakieś kwity z podstawówki podsumowujące moje dokonania i trochę się zdziwiłam, bowiem już od pierwszej klasy, wychowawczyni okreslała mnie jako "dziewczynkę miłą, spokojną, zamknietą w sobie". To wskazywałoby na to, że nawet w tak wczesnych latach byłam fałszywa... Ehh...kim ja własciwie jestem..

23 stycznia 2008   Komentarze (2)

Łotry! Szubrawcy!

Zdawało się, że nic nie powstrzyma mnie przed dzisiejszym wyjazdem. Chociaż plan mój nie tworzył zgodnej kompozycji, to byłam gotowa ryzykować. Ignorancji wobec wszelkich znaków odradzających mi realizacji tegoż pomysłu musiałam powiedzieć "dość", gdy okazało się, że z mojego portfela znikły wszelkie środki przeznaczone na jego realizację. Była to chwila, w której wstrzymałam oddech i bezwiednie zamrugałam oczami nie mogąc uwierzyć w obraz, który widniał przed moimi oczami. Wszystko właściwie było już przygotowane. Plecak spakowany, trasa wycieczki ustalona, szczegółowy rozkład dnia ułożony i jedynie portfel pozostawał mi do spakowania. Zajrzałam do niego tak jakby od niechcenia, bo w gruncie rzeczy w żadnych najdalszych zakamarkach świadomości nie przewidywałam ich nieobecności. Fala gorąca, która w owej chwili mnie zalała, zmusiła mnie do opadnięcia na łóżko. Byłam trochę jak w transie, w jednej sekundzie okazało się, że nigdzie nie pojadę, a wszystko to przez - jak mi się wydawało - bandę jakichś gnoi, którzy splądrowali kieszeń mojego plecaka, gdy wracałam z działki. Byłam wściekła, o ile we wczorajszym wpisie marudziłam coś o tumiwisizmie, to tamtego wieczoru powodowała mną już nie złośc, nie gniew, lecz całkowicie bezwzględna chęć zemsty na wszystkich nierobach, którzy śmią okradać uczciwych obywateli. Byłam gotowa przywdziać chustę Warmińskiej Bojówki i przy blasku księżyca egzekwować moim mieczem sprawiedliwość. Tu nie chodziło już o pieniądze, tu gra rozchodziła się o odebranie czegoś więcej. Jakiejś metafizycznej zapowiedzi szczęścia. Legły w gruzach wszystkie plany, cała podróż, cały spacer sopocką plażą i późniejsze wysypywanie piasku z butów. Nie ważne było to, że pogoda podczas tejże podróży miała być deszczowa, że prawdopodobnie rodzice szybko zorientują się, że nie ma mnie w Olsztynie, najzwyczajniej ktoś pokrzyżował mi plany, a tego nie lubiłam najbardziej. Co mogłam jednak zrobić, jako bohater, który ciszę nocną ma o 22? Jedynie życzyć tym szubrawcom, by wypili za moje zdrowie... Niechby jeszcze te drobniaki wzięli, na dwa Żywce by im starczyło... Zanim jednak pogodziłam się z moim losem ofiary, to zdążyła wszcząć alarm w całym domu, mając nadzieję, że może jedynie pamięć mnie zawodzi i owe fundusze zostawiłam gdzieś na stole. Brałam to pod uwagę, ponieważ okoliczności, w jakich zostałam rzekomo okradziona były dośc dziwne. Przez cały swój powrót autobusem, plecak ze względu na tłok trzymałam w dłoni, co prawda dla zawodowego złodzieja to żaden problem, ale... Fakt, był tłok, ale przedział wiekowy w jakim były otaczające mnie osoby, nie przekraczał 9 lat! Ja rozumiem, że teraz te dzieci tak postepowo chowane to są bardzo zdolne, ale bez przesady. Warmińska Bojówka kontra przedszkolak 0:1? No i poszlaka kolejna, od kiedy to złodzieje są tak cywilizowani, by brać gotówkę i posłusznie zwracać portfel? Niewiarygodne, prawda? Prawda, lecz byłam w zbyt dużym szoku by móc racjonalnie ocaniać realność takiej kradzieży. Był portfel, nie było w nim pieniędzy, nie było wycieczki do Sopotu, a ja zaklinałam się, że w przyszłości zostanę Prokuratorem Generalnym i pomszczę mój Sopot. Już widziałam te wywiady, w których pytana o to, dlaczego wybrałam ten a nie inny zawód, opowiadam moją wzruszającą historię o zawiedzionych nadziejach... I zasnęłam. Sen miałam w miarę spokojny, lecz przez uchylone okno, obudziłam się w nienajlepszym samopoczuciu, do tego mama zbierała się do pracy i wszystkie szafki trzaskały. Takie poranki najczęsciej doprowadzają mnie do szaleństwa, lecz nim zdołałam tego dnia oszaleć, okazało się jednak, że kradzieje odwalili kawał dobrej roboty uziemiając mnie w domu. W pewnym momencie bowiem do mojego pokoju wtargnęła mama. Od czasu do czasu robiła to z matczynej troski, częściej jednak z obowiązku budzenia mnie do szkoły. Tym razem doskonale wiedziała jednak, że nie musi mnie budzić. Czy była to zatem troska? Nie sądzę. Będąc w okresie tak zwanego buntu, mogę mówic o niej wiele złych rzeczy, moge wytykać jej niekonsekwencję i durne babskie usposobienie, jednak w żaden sposób nie mogę odmówić jej intuicji, czy może bardziej matczynego instynktu. Ona zawsze doskonale wie, że coś kombinuję. Niewątpliwie może to wyrokować po moich rumieńcach, które pojawiają się gdy tylko zaczynam coś kombinować, ale jest w tym również coś niewytłumaczalnego. Możliwe, że wcale nie zaglądałaby do mojego pokoju dzisiejszego poranka, gdyby nie czuła, że może mnie w łóżku nie zastać. Ja w każdym razie, gdyby nie kochane łotrzyki miałabym duuuuże kłopoty. Nie wpadłabym bowiem na pomysł, by upychać pod kołdrą ubrania. Byłoby to zreszta dośc niepraktyczne, bo w końcu w okolicach 16 mama wróciła by z pracy i z podobnych pobudek znów zajrzała by do mojego pokoju, lecz tym razem pofatygowałaby się by sprawdzic czy oddycham. A wtedy to już byłaby buba, bo jak dowiedziono, przykryta sterta ubrań nie oddycha. Pozostaje jedynie czekac na dalszy rozwój techniki... Dlaczego jednak piszę teraz o tym z takim spokojem? Ano, okazało się, że Olsztyn to pożądna mieścina. Gdy już taka zmarnowana siedziałam na kanapie przed telewizorem, podszedł do mnie Benadek, który w dłoni trzymał dziwnie znajomą mi sumkę. Z poczatku nie chciałam niepotrzebnie rozbudzać w sobie radości, lecz on rozwiał wszelkie wątpliwości i przyznał się do czynu haniebnego. Czyli stresowania siostry. Oczywiście, nie chodziło tu o żadna kradziez, jedynie pomstę na mnie za to, że ostatnio przebywając w jego pokoju zostawiłam przyklejoną do biurka gumę...no i przy okazji portfel. Benadek oczywiście jako dziecko bystre zorientował się, że wielce lamentować będę straciwszy mojego przyjaciela pięniądza i postanowił taki oto psikus mi uczynić. A niech go diabli... Że też tak się to wszystko w czasie zbiegło, akurat, gdy ja miałam wyjeżdżać. I co, przypadek? Dziwne to wszystko... Ale najważniejsze, środki odzyskałam, draki nie było, a PKP nadal istnieje... to gdzie jedziemy?
18 stycznia 2008   Komentarze (3)

Hulaj dusza bez kontusza...

Gdybym wierzyła w różne znaki na Ziemi i niebie objawiające się człowiekowi celem nawrócenia go na pewien tor, z którego on właśnie ma zamiar skręcić, to wzięłabym sobie do serca dzisiejszy atak ojca, który uprzedzał mnie, że jeśli jeszcze raz wyjdę z domu nie informując go o swoich planach, to będę tego żałować. I rzeczywiście wierzę, że będę tego żałować, ale postępująca depresyja i rutyna w jaką ostatnio popadłam nie pozwala mi postąpić inaczej jak wsiąść jutro do pociągu. Tumiwisizm wtórny, że tak to nazwę. Bo wszystko jest do dupy nie bawiąc się w zbędne eufemizmy. Zakochałam się, ale jak to w telenowelach bywa, on nie wie, że ja jestem zakochana, a nawet jeśli wie - to rzecz jeszcze gorsza - ignoruje moje umizgi. Ja z kolei nie mam odwagi by mu napoknąć o tym w sposób bezpośredni obawiając się, że mi się zwierzyna spłoszy. Poza tym ta zwierzyna wbrew pozorom nie zalicza się do łownej, lecz drapieżnej, dlatego jakby nie patrzeć to raczej on ma we krwii potrzebę polowania i nie lubi, gdy mu się padlinę pod nos podtyka. Coś na wzór błędnego koła zatem tu mamy, bo być może nasz zwierzak na mnie poluje, lecz czeka na jakiś pomyślny znak z mojej strony, a ja z tej strony drugiej żadnych znaków mu nie daję, bo sie boję by się nie przestraszył. Czyli materiał na kolejnych 1000 odcinków "Mody na sukces", czekam na tantiemy. Ten stan tak straszliwie mnie przybija, a wszystko to przez to, że straciłam dystans. Dystans to wbrew pozorom rzecz niezwykle przydatna, może nie mówię tu o tym, by na wszystkich patrzeć z góry, ale jeśli o braniu wszystkiego z przymróżeniem oka i owszem. Łatwiej i zabawniej się wtedy zycie przeżywa, a bez tego człowiek jest nadętym burakiem. I ja się niestety kimś takim robię. Męczy mnie cała ta sytuacja, ale z czystej wygody jej zmieniać nie będę, bo nie chcę stracić tego co mam. Może to błąd, ale znowu nie ma co tego rozpatrywać w kategoriach "błędów życiowych", zresztą czas pokaże o co w tym wszystkim chodzi.

 

Wróciłam z Naglad, niewiele się tam działo i właśnie z tej przyczyny tam pojechałam. Stwierdzam, że byłam tam za krótko. Miałam jechać już w poniedziałek, ale dowiedziałam się, że  następnego dnia Paweł będzie w Olsztynie, więc szybko swoje plany skorygowałam i zamiast jechać rowerem do Naglad, Naglady jedynie minęłam, wspominając letnie przejażdzki przez Unieszewo. W trakcie mojej wycieczki okazało się zresztą, że temperatura jest mniej więcej na pograniczu zera, o czym informowały mnie wszystkie przydrożne kałuże będące w stanie stałym, lecz mimo to zdołałam sobie zachlapać błotem tryskającym z pod koła cały plecak, o tyłku juz nie wspominając. Była to rzecz jednak w tamtych okolicznościach i tak mało ważna, najwięcej uwagi skupiałam bowiem na tym by jakoś dojechać do domu. Przeceniłam swoje siły do tego stopnia, że już przy wjeździe z Łajs na krajową 16 - tkę chciało mi się rozpaczliwie wołać "Mamusiu!". Mamusia jednak nie nadchodziła, dzieki Bogu o całej wyprawie nie wiedziała, bo zamiast krzty współczucia ofiarowałaby mi kilka razów ścierką za głupotę. Bo to w sumie był pomysł głupi, coś za szybko poczułam wiosnę. Nie ja jedna w każdym razie, dwa koty na unieszewskim dworcu, gdzie zawsze robię sobie przerwę najwyraźniej poczuły ją również, bo zaraz po tym jak zeszłam z roweru jeden z nich, ogromny, łaciaty kocur się na mnie rzucił i domagał się głaskania, na co ja posłusznie przystałam, lecz ten drugi, mniejszy, bardziej też płochliwy jakby, nieśmiało próbował wdrapywać się na moje kolana. Niestety te były już zajęte, co wyraźnie komunikował łaciaty groźnym burczeniem. Ale mały ciągle próbował, w końcu zorientowałam się, że na moich kolanach niekoniecznie mu zależy, a przynajmniej nie tak bardzo jak na wejściu na łaciatego...No, łaciatą własciwie, z homoseksualizmem wśród kotów się jeszcze nie spotkałam. Łaciata jednak wysoko się ceniła i wyraźnym prychniecem dała do zrozumienia, że byle mruczek na nią włazic nie będzie. I takie to życie niedobre, drogi mruczku...

 

Wiosnę za szybko poczuła również pewna mucha bzycząca mi z rana nad uchem w moim nagladzkim pokoiku, lecz ta historia bezwzględnie skończyła się bez happy endu, bowiem we mnie obudził się instyntk mordercy i musiała zginąć. Tak to bywa, że czasami znajdujemy się w niewłaściwym miejscu i czasie, o porze zbyt wczesnej. Morał z tej przypowieści nasuwa mi się całkiem nieciekawy, głosi bowiem, by zbyt szybko wiosny nie czuć, by nie urządzać sobie wiosny ludów, a ja w końcu jutro jadę do Sopotu... Mam cykora, bo może się to skończyć źle, bo mam przeczucie, że bardziej będę się przejmować konsekwencjami niż cieszyć wyjazdem. I będę się nudzić, bo samotność to stan wiecznej nudy, do której można przywknąć lub walczyć jak z wiatrakiem. Czy warto?

17 stycznia 2008   Dodaj komentarz

Jak szumi, szumi las...

W Nagladach do czwartku, od czwartku w Sopocie do 15:37, później prawdopodobnie szlaban. Niech żyją wszystkie szlabany, w ten specyficzny sposób od zawsze byłam związana z kolejami... Lecę, jeszcze się spakować muszę...
14 stycznia 2008   Komentarze (1)

Plaża, dzika plaża, morze dookoła...

Własnie wpadłam na pomysł z serii pomysłów głupich i nieodpowiedzialnych, ale w końcu dzieciństwem póki jest cieszyć się trzeba i uczyć się życia póki jeszcze brak dojrzałości jest traktowany z pewnym pobłażaniem. Sopot. Molo w Sopocie. Sopocka plaża. To mój cel w pierwszym tygodniu ferii. Prawdopodobnie w piątek. Do tego czasu zrealizuję jednak swój wyjazd do Naglad albowiem pogoda zrobiła mi prezent i śnieg cudownie topnieje i w powietrzu czuć już wiosnę. Tak, czuję ją, ale jeszcze zanim nadejdzie chciałabym poczuć nadmorski wiatr w moich włosach. Jak dobrze pójdzie to może mnie nikt nie zgwałci/okradnie/zamorduje. Chyba, że ktoś wyraża chęć zabawienia się w bodyguarda, wtedy zapraszam, o ile dany bodyguard sam nie jest seryjnym mordercą głupich małolat lub też szejkiem, który uczyni mnie 15 żoną w swoim haremie (w sumie, dlaczego nie, Alutka?). Kręćcie sobie głowami, mówcie, że Alutka jest durna, a ona i tak swoje zrobi. Soooopot, o ile mnie pamięć nie myli, nigdy dotąd nie zaszczyciłam tego miast swoją osobą...to prawda, najwyższy czas to zmienić.

 
 Stacja/przystanek  Data  przyj.  odj.  Per/Tor  Środki komunikacji   
Olsztyn Główny  18.01.08     06:41    
P 58101
  
Olsztyn Zach.    06:45   06:45   
Morąg    07:21   07:22   
Pasłęk    07:48   07:49   
Elbląg    08:07   08:10   
Malbork    08:35   08:38   
Tczew    08:56   08:59   
Pruszcz Gdański    09:17   09:18   
Gdańsk Główny    09:30   09:33   
Gdańsk Wrzeszcz    09:38   09:39   
Gdańsk Oliwa    09:43   09:44   
Sopot    09:48   
 

 

Jeśli już mówimy o podróżach pociągami, to w końcu odkryłam, a raczej zostało mi uświadomione, jakim "cudem" moja podróż do Torunia i okolic Bydgoszczem zwanych została odkryta. Piszę "cudem" w nawiasie, bo w gruncie rzeczy cała ta eskapada była oparta na tylu czynnikach, które mogły się okazać właśnie tym co sprawiło, że wpadłam, że nie zastanawiałam się nad tym. Okazuje się jednak, że świat jest mały, albo i moja postać tak sławna ;), że gdzie się nie ruszę, tam ktoś mnie rozpoznaje. Ponoć tego dna pociągiem relacji Olsztyn - Toruń jechała również córka koleżanki z pracy mojej mamy, która miała okazję mnie poznac przy okazji wycieczki do Czech. Żeby nie było, owa córka nie urządzała sobie tak jak ja wagarów, lecz jako przykładna studentka jechała na swą uczelnię. Flądra jedna, zachowała się, jakby nigdy do szkoły nie chodziła. Jeszcze a propos nieobecności, to rzeczywiście, po wywiadówce twarz mi trochę zbielała, gdy zobaczyłam w miejscu nieobecności liczbę 30 godzin, tym bardziej, że wszystkie były USPRAWIEDLIWIONE! A ja jak Boga kocham, honorowo w tym roku szkolnym niczego nie podrabiałam. No, Alutka lekko przegięłaś - pomyślałam sobie i zaczęłam zachodzić w głowę gdzież to ja te całe 30 godzin wyjeździłam. Że dwa dni w tym półroczu poświęciłam na hulanki i swawole, to nie ulegało wątpliwości, lecz co z pozostałymi godzinami? Myślałam i myślałam, bardzo się tym myśleniem zmęczyłam, a tu nic nie szło sobie przypomnieć, a na żadnym rauszu również ostatnio nie byłam żeby nie pamiętać co się robiło. Już chciałam kląć na wuefistkę i fizyczkę, które regularnie mylą się przy sprawdzaniu obecności, ale 15 godzin wydawało mi się być ilością za dużą nawet jak na ich zdolności. W końcu zaświtało, przypomniałam sobie zapchany nos, spierzchnięte usta i mój błagalny krzyk, bym mogła iść do szkoły, bo twierdziłam, że nie będąc na jednej matematyce dostanę szereg jedynek. I to niestety nie był żart, rzeczywiście był taki dzień, gdy ja do szkoły iść chciałam, lecz moi rodzice biorąc mój stan zdrowia pod uwagę do szkoły iść mi najzwyczajniej zabronili. Kto by pomyślał. I ten dzień, a właściwie dwa dni były rozwiązaniem tych tajemniczych dwóch godzin, ale, że tako po gorolsku sobie powim, było już po ptokoch, bo dostałam opieprz za całe 30 godzin. Co gorsza, zostałam posądzona o podrabianie usprawiedliwień, podczas gdy sumienie w tej kwestii miałam wyjątkowo czyste. Dlatego, żeby nie dać się sprowokować, zachować zimną krew i czystą twarz, wyszłam we wczesnym momencie mowy oskarżającej, choć to również mogło się skończyć dla mnie źle, wyglądało bowiem na arogancką ignorancję, ale to była naprawdę zwykła troska, by nie skończyło się na wyzwiskach od pasożytów i gówniarzy. A teraz nie wiem jak jest, czy mam karę, czy jej nie mam. Skoro mam możliwość siedzieć w fotelu prezesa to chyba coś jest nie tak...

Sopocie DRŻYJ!

12 stycznia 2008   Dodaj komentarz

Wybornie...

Witaj biblioteko znów, ale przynajmniej żegnaj szkoło na 2 tygodnie. Wraz z końcem półrocza przyszedł czas na wywiadówkę, wiemy wszyscy jakaż to przerażająca rzecz ta cała wywiadówka, szczególnie, że nawet, gdy Alutka nie zrobi nic złego, to dostanie jej się za "niewinność", tak prewencyjnie. Zanim to jednak nastąpi, a prawdopodobnie stanie się to za 1,5 godziny, mogę cieszyć się wolnością i dniem dzisiejszym, który był wyborny podobnież jak kotlety schabowe mojej babci. Jeśli Ala mówi, że dzien był wyborny, to od razu nalezy wykluczyć, że był nudny, a jeśli z kolei był ciekawy, to niestety jest to jednoznaczne z tym, że Ala zdołała cuś nabroić, że podniosła sobie poziom adrenaliny. A dobrze wiadomo wszak, że najlepiej czyni się to forsując bramkę będącą granicą  między szkolną rzeczywistości ciemiężąca młodzież a wolnością. Dzisiejszego dnia, Alutka mogła wtórować za samym Michałem Wiśniewskim, "keine granzen". Skończywszy czwartą lekcję (tj. język polski) nie bacząc na dyżurujacych nauczycieli zbiegła do szatni, w pośpiechu chwyciła płaszcz i w jeszcze szybszym tempie znalazła się na boisku, asystował jej w owym czasie kolega z ławki, niejaki Mateusz P., pseudonim Benek. Jako, że warunki atmosferyczne nie sprzyjały czołganiu się przez dolną część, tako Alutka, z wielkim żalem (sposób "na szczupaka" przypadł jej szczególnie do gustu) postanowiła wspinać się po bramce, która to zresztą bramka nosiła już całkiem sporo śladów desperacji uczniów 1 LO. Wszystko to rozgrywało się w sekundach, a nawet ułamkach sekund, w wielkich nerwach (całą noc nie spałam!) dlatego dopiero, gdy zawiesiłam się i nagle zaczęłam lecieć do przodu zorientowałam się, że rzeczona bramka jest otwarta, a ja wiszę na niej jak jakaś małpa. Komizmu całej sytuacji dodawał jeszcze fakt, że w którymś ułamku sekundy, gdy tak wisiałam, z drzwi szkoły wyszedł jeden z polonistów, był jednak czymś do tego stopnia pochłonięty, że nawet nie zwrócił swojego wzroku w stronę okazu domagającego się banana. Benek dzielnie mi pomagał, gdy trzeba było przysłonił, plecak podał, szarmancko nawet "cześć" powiedział. A małpa w czarnym wydostała się na wolność. I to jest uczucie bezcenne, niczym dobry humor pana Stachurskiego, za wszystkie inne rzeczy zapłacisz karta Mastercard. (Aaaaaależ Alutka pojechałaś!) Miałam wtenczas do wygospodarowania 1,5 godziny. Z początku nie wiedziałam jak właściwie tą lukę czasową uzupełnić, myślałam nawet nad tym, co by zostać jeszcze na historii, ale postać pani Jastrzębskiej (jak tęskno teraz do pana Wojno. To prawda, co stare porzekadło głosi, szanuj nauczyciela swego...), obdarzonej niezwykłą charyzmą całkowitego zanudzania i usypiania, pomogła mi rozwiązać ten nurtujący problem i uznałam, że wolę marznąć o godzinę dłużej na dworze. Jak się okazało zresztą, na żadnym dworze nie marzłam, lecz zdołałam połączyć przyjemne z pożytecznym i odwiedzić tego czwartkowego południa bibliotekę. W międzyczasie zaszłam jeszcze na chwilę do wybiegu dla wszystkich lanserów, czyli CH Alfy, gdzie pozwoliłam sobie skorzystać z darmowej toalety. Tam mogłam zostać porwana przez grupę cyganek, które wkroczyły gdy byłam w trakcie mycia rak, jednak widać nie należały do żadnego fundamentalistycznego odłamu i pogardziły moją osobą jako łupem, nawet z rąk nie chciały wróżyć, zauważyły jedynie, że ładną mam chustę. Się wie;) a ja wredna jestem, że na nie wypisuję. Przy oddawaniu książek, okazało się, że termin ich oddania minął bagatela 2 tygodnie temu, jednak w ramach jakoweś amnestii, nie została na mnie nałożona żadna kara pieniężna jedynie srogi wzrok bibliotekarki przypominał mi o tym jak bardzo zawiodłam. Zauważyłam przy okazji, że na jednej z półek leżała książka, na którą polowałam już od dobrych kilku miesięcy i jakem ją chwyciła, tak jestem już na 30 stronie. Oczywiście nie może tu być  mowy o żadnym innym autorze jak o Mistrzu Łysiaku (Ave Łysiak!), a książka, znienawidzona ponoć przez hordy feministek, zowie się "Statek" i już mogę powiedzieć, mogę zapewnić, dać wieczystą gwarancję, że jest wyborna, jak kotlety babci Krysi. Aaaaa, zupełnie zapomniałam, nawet nie wymieniłam powodu, dla którego tak haniebnie postąpiłam uciekając z lekcji. Warto bowiem zauważyć, że z czystej nudy nie robię tego nigdy. Przy każdej mojej ucieczce w tym roku szkolnym widnieje natomiast imię Bacha, Bachosława Wspaniałego. I tym razem inaczej nie było, Bach przyjeżdżał do Olsztyna, czynił to w dzień powszedni, zatem wyboru innego nie miałam. Najsampierw dziarskim marszem doszłam do dworca, krążyłam tak, krążyłam szukając miejsca, krążyłam czekając. Czasu miałam pod dostatkiem, podobnie zresztą jak jeden z przedstawicieli Olsztyńskiej Ligi Kloszardów, który podszedł do mnie i już zaczynał opowiadać o tym jak to życie go pokarało, gdy ja niespodziewanie powiedziałam "nie". Swobodne, spokojne, lecz stanowcze "nie", które wprawiło mnie w zdumienie większe niż ostatnie zwycięstwo Polski z Belgią i rozwód Dody. W sumie nic nie miałam przeciwko tej mowie o niesprawiedliwości życia, niektórzy tuptusie posiadają nawet talent krasomówczy, to i ciekawie się ich słucha, jednak zazwyczaj oczekują za tą spowiedź jakiejś kwoty pieniężnej, dzięki której wsparty zostanie polski przemysł browarniczy lub tez produkcja płynów do spryskiwaczy. Odeszłam zatem od niego, by w chwilę potem dostać drugiego zawału serca. Na przeciwko mnie stało dwóch policjantów zajetych dobudzaniem jakiegoś kompletnie skacowanego menela, który na każde ich polecenie odpowiadał "ssssara, sssara!". Olsztyński dworzec to cudowne miejsce, gdzie można poznac wielu interesujących ludzi, naprawdę;) Ich widok wzbudził mój strach, bowiem nie brałam pod uwagę, że ludzie z plecakami na dworcu to dość pospolity widok, właściwie już miałam dać dyla, gdzieś w bok, gdy ich sylwetki zaczęły się zbliżac w moją stronę. Zbyt nieroztropnie byłoby w takiej sytuacji uciekać. Choć wszystkie mięśnie miałam napięte, udawałam, że swobodnym krokiem zmierzam przed siebie, że zupełnie legalnie czekam na kogoś, łyknęli kit i za to kocham policję. Tymczasem zbliżała się godzina 13:00, podobnież jak pociąg relacji Bydgoszcz - Olsztyn. Chodząc od jednego słupa peronu do drugiego wyczekiwałam Bacha. Przyjechał... ale tutaj, ku zapewne dezaprobacie Bacha opowieść tą skończę, może dokończę, a może nie... W kazdym razie zbliża się właśnie godzina powrotu mojej mamy, "oj się będzie działo!" i dupsko będzie bolało...Ta, jesli zaczynam rymować, to oznacza, że najwyższy czas kończyć.

 

Szpital, to również miejsce dobre na wagary...

10 stycznia 2008   Dodaj komentarz

Szympańska zabawa...

Dziwnie tak jakos mam, że gdy poczytam o nieudanych Sylwestrach innych, to od razu mi lepiej. Nie do tego stopnia jednak bym nie pisała jakimż pasmem nieszczęść jest moje życie. Chociaż, właściwie mi przeszło. Wszystko to jest kwestia podejścia. Podejrzewam, że gdybym jednak podjęła się realizacji swoich planów, to niezadowolona byłabym w stopniu równym, jeśli nie większym, bo przepuściłabym większość swoich pieniędzy bez potrzeby i zapewne utknęłabym na jakimś dworcu. Sylwester z kloszardami? To mogłoby być nawet ciekawe, oni zawsze mają dużo do opowiedzenia...z pewnością rzeczy ciekawszych niż Misiek Lipski. Jak on mnie wczoraj wymęczył, jaką ja miałam ochotę zrobić mu krzywdę, ale noworoczne postanowienie mi tego wyraźnie wzbraniało, od Nowego Roku w końcu postanowiłam nie zabijać ludzi. Zachciało mu się esemesować, a Alutka - ofiara losu - niestety powiedzieć mu: "Misiek nie zawracaj mi szczególnie rozpasłej po świętach części ciała" nie potrafiła. Tak też przez calutki wieczór 31 grudnia musiała odpowiadać na esemesy, co śmieszniejsze Misiek na Nowy Rok życzeń mi nie złożył. Zreszta jak większość społeczeństwa prócz Bacha, Gołoty i...tu niespodzianka, pana Sławomira z Warszawy. Czy ktoś pamięta jeszcze ta postać? No właśnie, sama miałam problemy z ustaleniem jego tożsamości, lecz w końcu skojarzyłam numer telefonu. W tym przypadku postąpiłam niestety nieładnie, może trochę ze strachu - panu Sławkowi życzeń nie wysłałam, bo to by z drugiej strony wplątało mnie w rozmowę z nim, koniecznośc wyjaśniania, dlaczego przed kilkoma miesiącami najzwyczajniej przestałam się odzywać. Znajomość z 29 latkiem to jednak w pewnym sensie przegięcie, a może jak Misiek zaczął mnie nużyć? Nie wiem, ale w każdym razie co za dużo, to niezdrowo jak mawia stare porzekadło i Alutka jakiś limit osób, z którymi rozmawia musi mieć.  Aaaa jeszcze wracając do zyczeń, to nieomieszkała mi ich złożyć w sposób osobliwy również panna Justyna, co prawda dotyczyły one świąt i widniał przy nich epitet "szmatko", ale dobre intencje się ponoć liczą. Tego wieczoru własciwie mogłabym być wyzwana od najgorszych, a i tak bym nie zareagowała. To tylko słowa, a ja w towarzystwie Marylki Rodowicz i Shakin Stevensa w telewizji w żaden sposób bronić się nie mogłam, bo co bym nie powiedziała tego czasu, byłoby to karykaturalne, tak jak karykaturalna była moja postać celebrująca swą samotność z udziałem wyżej wymienionych znakomitości. Szampańska zabawa musiała jednak kiedyś dobiec końca, w okolicach godziny 2, kiedy to przepędzono mnie sprzed komputera poszłam spać i spałam tak do godziny 11 dnia dzisiejszego. To co zobaczyłam za oknem wzbudziło we mnie grozę. Za oknem leżał śnieg. Biały, zimny, mokry. Ciężko było mi się pogodzić z tym faktem tym bardziej, że jeszcze wczoraj pogoda była całkiem dobra, do tego stopnia, że odważyłam się wyjśc na rower. Pierwotnie planowałam jechać do Unieszewa i później przez Gietrzwałd, krajową 16 do Olsztyna, ale już w Bartągu doszłam do wniosku, że jak na taką wycieczkę ubrałam się z deka nieodpowiednio. Założyłam 2 podkoszulki, jedną bluzę, leginsy i na to krótkie spodenki, z szafy jeszcze wyciągnęłam jakieś stare trampki. Wyglądałam dziwacznie, ale jeszcze bardziej dziwacznie wyglądałam w kurtce, więc wybrałam opcje nałożenia zamiast niej dodatkowego podkoszulka. Czego to kobiety nie zrobią, by dobrze wygladać:P Właściwie chciałam zawracać, ale uparłam się by zobaczyć jak tam moja kondycja i wjechać na wspominaną kiedyś 60° górkę. Rozsapałam się przy tym jak panie w filmach po 23, ale udało się. I gdy już tego dokonałam, pomyślałam, że wrócę, jednak zrobię to ulicą Warszawską, która jest drogą tranzytową. Wbrew pozorom nie planowałam w ten sposób samobójstwa, nawet tirów duzo w owym czasie nie jechało a i stan tej drogi wydawał się jakby lepszy od czasu, kiedy ostatni raz na niej gościłam. Jedynie jakiś palant w czerwonym volkswagenie odważył się użyć klaksona i właściwie pokazałabym mu kozakiewicza, gdyby nie fakt, że na drodze tego typu lepiej jest trzymać obie ręce na kierownicy. Zachęcona brakiem kolizji, z ulicy warszawskiej miast do domu skręciłam w kierunku miasta, sprawdzić co tam słychać w cywilizowanym świecie. Ludzi niestety na uliacach było mało, ale i tak ta skromna garstka żywo reagowała na mój niecodzienny wygląd. Chociaż kazdy kolejny przejechany metr zwiększał moje szanse na złapanie zapalenia płuc, to potęgował również moje dobre samopoczucie. Własnie tego mi było trzeba, tylko teraz gardło tak jakby wysiada... motylem jestem?
01 stycznia 2008   Komentarze (3)

o

Co za chłam, co za badziewie, wszędzie, naokoło mnie, nade mną, pode mną i we mnie. Do niczego. Popadłam w głęboką depresję, dlaczego jedna z kukiełek w reklamie Opla Corsy wygląda jak Hitler?

 

Jest mi smutno.

31 grudnia 2007   Komentarze (1)

Edith

Mam problem, który na wątrobie mi leży. Zakochałam się. Nie mogę pisać o tym jednak, nie mogę mówić. Tak łatwo spłoszyć tym wyznaniem można. Tym bardziej, że może mylę uczucia, może żadna miłość mną nie powoduje, lecz zwykłe zauroczenie, co minie za dzień. Z drugiej jednak strony tak by mi ulżyło, gdybym wiedziała co jest na rzeczy, odważyła się postawić wszystko na jedną kartę... Za dużo słucham Edith Piaf, za dużo Marleny Dietrich i ta cała świąteczna atmosfera również mojemu rozsądkowi nie służy. Myślę o nim, wędruję po szlakach naszych spotkań, co chwila wypatruję, wariuję? Chcę się z nim jak najszybciej zobaczyć, lecz gdy nadchodzi ta chwila, nie jestem w stanie mówić, dziwnie się zachowuję... I nie wiem, czy żartuje ze mnie, czy rzeczywiście chwytając mnie za rękę chce mi sprawić przyjemność, dać do zrozumienia, że tak nie zachowują się przyjaciele... Paweł, jak to właściwie jest?
26 grudnia 2007   Dodaj komentarz

bitte geh nicht

Jak co roku i tym razem przekonałam się, że pojemność żołądka jest ostatnią rzeczą, którą bierze się pod uwagę podczas świątecznego obiadu. Mamusiu, jak boli... Wydaje mi się, że się zakochałam albo przynajmniej zdołałam sobie wmówić, że się zakochałam...dziwne, tak na zimę? I nie da się uniknąć porównania z rokiem poprzednim, co to się wtedy działo... a jak dramatycznie opisane było, jak nam Alutka przeżywała, że świat zły, że ludzie niedobrzy... a sama też głupsza jeszcze była... po roku przyzwyczaiła się, tylko czasu zmarnowanego szkoda. Ludzie się nie zmienili, Alutka niespecjalnie zmądrzała. Żyje jak żyła pasożytniczo, leniwie, cicho. Częściej jedynie pociągami jeździ, Ala kończ...

25 grudnia 2007   Dodaj komentarz

Hej ptaszku mam wiadomośc złą, twój dom...

Jekież to niewymiernie dziwne uczcucie móc znów siedzieć tu, w wygodnym fotelu prezesa miast twardym bibliotecznym krześle, niewymierne, otóż to! Mamy zatem Wigilię, 1,5 godziny przed pasterką, zdawać by się mogło, że wieczoru tego już wszystkie spory są zażegnane, ale niestety odczuwam, że tak nie jest, trochę to wszystko naciągane, ale nie powinnam tego stanu rzeczy komentować, skoro sama do tego doprowadziłam. Właściwie Święta się jeszcze nie zaczęły, a już od kilku dni cała ta przedświąteczna atmosfera mi nosem (by nie powiedzieć dosadniej) wychodzi. Co ciekawsze, nie wiem co jest tego przyczyną. Nie wiem, czy drażni mnie to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozmnorzyły się osoby rzekomo zbierające na dzieci biedne albo chore, albo i obie te rzeczy na raz dla wzmocnienia efektu, czy może to, że zewsząd atakowały mnie afisze informujące, że muszę coś kupić, bo w końcu Święta bez prezentów, to Święta żadne, a może te tłumy ludzi w hipermarketach, które nie pozwalały mi spokojnie pochylic się nad wyborem mrożonek, nie wiem, ale faktem było, że w ciągu tych kilku dni łatwo było ode mnie oberwać. Teraz zresztą też. Mikołaj co prawda rózgi mi nie przyniósł, wiedział już bowiem, że gdy uczynił to 9 lat temu rózga w szale została przeze mnie połamana w drobny mak i wyczuwając, że Mikołaj ma jakies dziwne konotacje z moimi rodzicami, postanowiłam wziąc na nich odwet, o atmosferze świątecznej można było wtenczas zapomnieć. Cóż...Nikt nie mówił, że byłam dzieckiem łatwym. Materialnie rzecz ujmując na całym tym swoim złym zachowaniu (mówię tu o obecnym czasie) wyszłam o jeden sweter do tyłu. Smutne... Ale jeszcze smutniej będzie w miesiącu styczniu, kiedy to będe miała kolejny szlaban. Skąd to wiem? Chciałoby się powiedzieć, że tak jak zwierzęta w Wigilię mają okazje przemówić ludzkim głosem, tak i Alutka potrafi przepowiedzieć swoją przyszłość, lecz w jej przypadku nie trzeba być prorokiem, by domyślać się, że za miesiąc z pewnością nawet przy chęciach najszczerszych zdoła powiedzieć o jedno słowo za duzo albo i przypadkiem nieopatrznie zostawi na swoim biurku kartkę z podrobionym zwolnieniem, jednak wiedząc, że w styczniu szykuje się kolejna wywiadówka, a w miniony czwartek Alutka była jedynie na dwóch pierwszych lekcjach nie trzeba być nawet człowiekiem szczególnie inteligencją obdarzonym, by najzwyczajniej te dwa fakty ze sobą połączyć. Co robiła w owym czasie - tajemnica. Zaśpiewać wam może jedynie Non! Rien de rien/Non ! Je ne regrette rien... Na pasterkę, matko...
24 grudnia 2007   Dodaj komentarz

Jak Alutka się cywilizuje...

Tak, tak zbliża się Sylwester, a ja bynajmniej z moich planów nie rezygnuję. Co ważniejsze raz w obecności mamy wypowiedziałam odpowiednio zestawione słowa "Sylwester", "koleżanka" i o dziwo nie spotkało się to z reakcją definitywnie dającą mi do zrozumienia, że zdanie "Spędzę Sylwestra u koleżanki" ma wartość logiczną równą zeru. A dzień ten zapowiada się obiecująco. Tli się we mnie myśl, że  mogłabym wtenczas wylądować w Reszlu, gdzie z kolei trafiłabym do jakiegoś pubu, restauracji, baru - jeden pies, byleby otwarte było do rana, kiedy to z owej miejscowości bym miała jakieś połączenie powrotne. To jest oczywiście jeden z nielicznych minusów, odwiedzania miejscowości małych, bo zwykle PKS staje tam jeden raz dziennie, co prawda walory estetyczne to rekompensują, lecz w mojej sytuacji może być to problem, który zmusi mnie jednak do rezygnacji z podobnych zamiarów. Mimo wszystko nie wyobrażam sobie siebie tego dnia w Toruniu, czy innym większym ośrodku miejskim. Ma być kameralnie, niekoniecznie niebezpiecznie, ale chciałabym zapamiętać tego Sylwestra, póki jeszcze takie jego spędzanie jest dla mnie zakazane. Mam pietra, oczywiście mam pietra, bo i sprawę sobie zdaję, że przypadki chodzą po ludziach, szczególnie po kobietach... Tymczasem, wczoraj jak to już w zwyczaju od czasu do czasu mam, postanowiłam zmienić swoje życie. Oczywiście, jak zwykle, od wczoraj jestem grzecznym i mądrym dzieckiem i chcę zbawiać świat, najdalej jutro powinno mi minąć. Zaczęło się wczoraj, bo zraziła moje oczy ocena z kartkówki z Łaciny, rzetelnie zresztą przez Dreikopela zapowiedzianej. Brzmiała ona "dobry" i oczywiście nie zaowocowała chęcią rzucania się z mostu, ale poczułam pewien niesmak. Czwórki z tego przedmiotu mnie nie satysfakcjonują, w moim przypadku są dowodem lenistwa. Bo i prawda, zamiast wziąć się najpóźniej we wtorek wieczorem za naukę końcówek czasu przeszłego i przyszłego, ja postanowiłam posiąść tą wiedzę na środowej lekcji historii, która poprzedzała ową kartkówkę. Może gdybym do opanowania miała większą część materiału, do całej sprawy podeszłabym z większą powagą, lecz zajrzawszy do podręcznika we wtorkowy wieczór uznałam, że właściwie jeśli popatrze na to przez 15 minut, kartkówkę uda mi się napisać z zadowalającym rezultatem na tzw. inteligencję. Z góry było wiadomo, że "na inteligencję" w przypadku Alutki udać się nie mogło. Rezultat jest jaki jest, co prawda Dreikopel wyrokuje, że na półrocze będę miała piątkę, ale w końcu nie dla szkoły się uczę... Dzisiaj zatem w ramach akcji "telewizja to zło" postanowiłam się sprzed jej oblicza uwolnić. Jak widać obecnie przesiaduję w bibliotece, następnie zamierzam odwiedzić pewien koktajlbar odkryty niedawno przeze mnie w jednym z zaułków olsztyńskiej starówki, gdzie podejmę się napisania listu do Bacha, bo ten wczorajszy, uwierz mi Bachu, jest nieczytelny dla człowieka w stanie trzeźwym. Później czeka mnie seans filmowy w Awangardzie. Zastanawiam się nad "Pora umierać" i "Dzisiaj jest piątek". Jako, że jednak dzisiaj nie jest piątek, a z samego plakatu wyczytać mogę, że jest to raczej film bełkotliwy - choć bardzo prawdopodobnie, że się mylę - myślę, że trafię na "Pora umierać". Pora zatem na mnie i do... poniedziałku mam nadzieję...

15 grudnia 2007   Dodaj komentarz
< 1 2 ... 6 7 8 9 10 ... 17 18 >
Pewna_dziewczynka | Blogi