• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Pewna dziewczynka bez brwi

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
30 01 02 03 04 05 06
07 08 09 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 31 01 02 03

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Listopad 2015
  • Lipiec 2014
  • Czerwiec 2014
  • Maj 2014
  • Luty 2014
  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2013
  • Listopad 2013
  • Październik 2013
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Listopad 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Marzec 2011
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008
  • Maj 2008
  • Kwiecień 2008
  • Marzec 2008
  • Luty 2008
  • Styczeń 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Czerwiec 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006

Najnowsze wpisy, strona 5


< 1 2 ... 4 5 6 7 8 ... 17 18 >

A kuku!

Nie spodziewali się państwo, prawda? Ja również. Sama nie wiem co mnie tu przywiodło... A, juz wiem. Zaczęło się od wpisywania w google mojego nazwiska celem wyszukania jakiś nowych oszczerstw skierowanych pod mój adres - to taka pozostałość po aferze z końca gimnazjum. Dobrze, wpisałam to nazwisko, później zaczęłam się zastanawiać czy może echa pewnej-dziewczynki brzmią jeszcze gdzieś w eterze i oto jestem. Ale czy wciąż pewną-dziewczynką? Niekoniecznie. Strasznie zmęczyła mnie ta wędrówka po wszelkich krajowych i zagranicznych portalach blogowych, dlatego chciałabym bardzo, by nic nie pozbawiło mnie tej niespodziewanej chęci powrotu. Straszne rzeczy się porobiły przez ten czas jak mnie nie było. Wiodłam niemal pustelniczy żywot, co tam wiodłam! Wciąż nie mogę się pozbyć tych samotniczych skłonności. Teraz jednak zdaję sobie sprawę z minusów takiego życia, więc może nawet wyszło mi to na plus. Oczywiście nie streszczę wam tego, co działo się przez ostatnie 2 lata (no, może rok), bo i tak prędzej czy później zaplączę się w jakąś nudną dygresję dotyczącą mojego stanu psychofizycznego. Jeśli dobrze sobie na paluszkach policzycie, właśnie kończy się okres mojego pobytu w pewnym olsztyńskim liceum, czego zwieńczeniem będzie matura. Oczywiście robię teraz po nogach i kiepsko sypiam nocami, ale jak głupia byłam, tak jestem. Próbuję się uczyć, nie wychodzi mi, cóż poradzę. Żeby uniknąć nudzenia nie bedę kontunuować tego wątku. Pewnie chcecie usłyszeć o moim życiu, coś o problemach jakiś. Kurcze, sama nie wiem co napisać. Niestety nie wiem, bo nie mam z czego wybierać. Żywot mam bardzo monotonny, zastanawiam się czy czymś różni się od tego sprzed 2(no, dobra roku) lat, ale myślę że to tylko moja skłonność do idealizowania przeszłości podpowiada mi, że kiedyś to było życie. Nie prawda. No, może prawda... ale to wszystko wynika z okoliczności (po angielskiemu circumstances :P). Przecież nie będę szaleć, gdy mam maturę na karku, prawda? Szaleństwo to się zacznie w czerwcu. O tak... Nawet chętnie bym wam o tym opowiedziała, ale do końca nie wiem czy jest o czym. Dobra, zanim się rozpiszę i przypadkiem zboczę w jakieś marazmowe nastroje, może powiem co konkretnie zacznie się w czerwcu. Aaaa... nie, nie w czerwcu. W czerwcu co prawda zacznie się wolność, po 3 latach odsiadki, ale to jeszcze będzie miesiąc rozwagi, gdyż mam w planach wkręcić się do powszechnego spisu ludności (tak, tak baczcie komu będziecie otwierać drzwi). Ale szybciutko jak tylko dostanę wypłatę, zaginam kiecę i lecę, a raczej jadę. Rowerem jadę do Czech! To już postanowione, choć jeszcze nie przedstawione tatusiowi. Tatuś się zdziwi. Dobrze, ale co ja z tymi dygresyjami (słowo sponsorowane). Na ile Ala jedzie do Czech? Na miesiąc. Co Ala robić będzie w Czechach? Ekhm, ale czy to tak można publicznie? Powiedzmy, że kulturę będę poznawać:) No, a prócz tego oczywiście pracować przy przesuwaniu kartonów, bo niestety w dzisiejszych czasach za poznawanie kultury się płaci. Jednak was pewnie najbardziej zastanowiło sformułowanie "rowerem jadę". Co tu dużo tłumaczyć, poprostu 10 dni w siodle. Na samą myśl przechodzą mnie dreszcze. Ja wiem, że państwo się śmieją i nie dowierzają, a w najlepszym przypadku jedynie martwią. Ale ja to planuję już od dawna, w moim mniemaniu to wszystko ma już ręce i nogi, już zbieram ekwipunek! Zresztą, powiem może inaczej. Zauważam niebezpieczeństwo znalezienia się w objęciach zboczeńca, utknięcia w ciemnym lesie z dzikimi zwierzątkami czy też awarii roweru i wiem, że decydując się na jedynie własne towarzystwo zwielokrotniam te niebezpieczeństwa, ale mogę jedynie skwitować to westchnięciem, że niestety w moim otoczeniu nie ma osób równie zakochanych w kulturze by podejmować się takiego trudu. Jeśli byłby ktoś chętny, absolutnie nie miałabym nic przeciwko, ale co poradzę gdy chętnych nie ma? Przecież się nie rozpłaczę. Tak, weszliśmy na smutne tematy i chyba z nich już nie wyjdziemy, bo pora już późna, a jutro przecież szykuje się ubieranie choinki:) Jakoś poszło, prawda? Niech nam się!

22 grudnia 2009   Komentarze (1)

Ogłoszenia parafialne...

Tak, wiem, ze to uciążliwe, ale dobro rodziny ponad wszystko, moi kochani;) Zaistniała obawa, ze mamusia po raz kolejny odwiedzi mojego bloga korzystając z historii, której niestety nie zdążyłam wykasować, uprzedzona przez brata, który polecił mi bym brała swoje cztery litery i zamknął mi drzwi przed nosem. Niestety nie mogę powiedzieć, że to się już nie powtórzy, dlatego pewna-dziewczynka musi mi obecnie służyć za tablicę ogłoszeń. Nowy adres brzmi:

 

 

http://kryptodzicz.blogspot.com

12 września 2008   Dodaj komentarz

Poczytaj mi mamo...

Moja mamusia to jest agent, drugiej takiej nie znajdziecie;) Wyobraźcie sobie, wchodzę wieczorem późnym do biura taty. Mamusia siedzi, z pozoru coś czyta, więc ja tak od niechcenia spoglądam o czym to mamusia znowu nazajutrz zbulwersowana będzie rozprawiać, na jakich Żydów przeklinać. I co się okazuje? Mamusia czyta mojego bloga! Tak! Ale chyba - mam przynajmniej taką nadzieję - dopiero zaczynała to robić, bo w popłochuć coś tam tłumaczyła, że adres był w historii to weszła. Oj mamusia, jak ty tak bedziesz we wszystkie adresy z historii wchodzić, to się przerazisz pewnego razu:P A na tym moim blogu zdołałam już napisać kilka kontrowersyjnych dla niej rzeczy, więc dobrze, że udało mi się w porę zadziałać. Wolę nie myśleć, co to by było, gdybym kilka minut później przestała robić sobie kakao. W związku z następującym biegiem wydarzeń zamieniamy adres. Brzmi on teraz następująco:

 

 

http://www.stopmamusi.blogspot.com

 

 

Lecz co jeśli mamusia przybyła na tamtego bloga wprost z pewnej-dziewczynki? O losie... Mamo! Mama nie czyta tego bloga, bo ja mówię wprost, że nam się relacje popsują, ja tylko mamę ostrzegam... Niech sobie mama poszpera w moich szufladach, ale bloga proszę zostawić, bo się w sobie zamknę, kiwać się zacznę, jąkać...

30 sierpnia 2008   Dodaj komentarz

Kończymy...

Wczoraj portal blogi.pl wstrząsnął mną do głębi, postanowiłam skończyć się pieścić z tym portalem. Czech mnie porzucił, nie odzywa się już chyba od dwóch tygodni, więc uznaję, że wyrzucił z pamięci adres mojego bloggera. Urządziłam się po raz drugi na nowo i z czystym sercem mogę państwa zaprosić do mojej nowej przestrzeni życiowej, z która mam nadzieję zwiążę się na stałe. Przy okazji od dłuższego czasu zastanawiam się, jakim sposobem by tu sobie na pamiątkę wydać tego bloga w postaci papierowej, ale ten pomysł musi jeszcze dojrzeć. Po pierwsze trza by to wszystko jako przenieść do Worda, wszystkie byki ortograficzne i im podobne poprawić, a to wymaga duuużo czasu, 2 lata to jednak kawałek makulatury. No, a później zanieść to do jakiegoś introligatora czy czegoś podobnego, a ja przecież w dalszym ciagu boję się odzywać nawet do pani z kiosku a co dopiero do jakiegoś introligatora. Dobra muszę kończyć. Szukajcie mnie pod adresem:

 

 

 

http://www.dzicz.blogspot.com

25 sierpnia 2008   Komentarze (2)

Tytuł, tytuł, tytuł...

Niestety, przykra prawda, ale za ileś tam, bliskich dni już do szkoły trzeba bedzie maszerować. Na samą myśl o tym, czyją twarz będę musiała oglądać, kogo słuchać przez kolejne 10 miesięcy mojego życia chce mi się womitować. Jestem jednak dobrej myśli, w którymś momencie wakacji miałam nawet ochotę iść do szkoły, ale na szczęście zdołałam stłamsić ten dziwny odruch. Mam nadzieję, że w drugiej klasie - pomimo wszystkich głosów, jakie do mnie docierają i twierdzą inaczej - będzie mi dobrze. Rzeczą, która mnie absolutnie zachwyca to ilość godzin przedmiotów ścisłych (wyłączając niestety matematykę), dokładnie JEDNA tygodniowo. Wyobrażacie sobie jakaż to dla mnie ulga, ileż mniej okazji do kartkówek? Ileż mniej tego irytującego pytania: "no moje laleczki, jak tam wasz stan wiedzy na dziś?" regularnie, na każdej lekcji zadawanego przez panią od biologii. Co prawda w zamian za to dojdzie mi kilka takich przedmiotów jak WOS czy filozofia, ale pod warunkiem, że uczyć tego nie będzie jakaś głupia baba, może być to całkiem przyjemnie spędzony czas. Z moich pobieżnych wyliczeń wynika, że przede mną 168 dni roboczych, odliczając weekendy i wszystkie inne dni ustawowo wolne. Nie wygląda groźnie, prawda a trzeba zauważyć, że ta liczba nie zawiera imprez szkolnych. Hmm... Imprezy szkolne, to też całkiem istotny rozdział moich dotychczasowych rozmyślań. Dokładniej tzw. "półmetek" czyli dansing dla drugoklasistów. Myślę, że wolę mieć tego dnia wolne popołudnie. Bo spójrzmy na to z mojej perspektywy. Jestem dzikim zwierzątkiem, co prawda nie mam z klasą otwartych konfliktów, ale cała moja znajomość tych ludzi ogranicza się do spłoszonego "cześć" i to nie zawsze wobec wszystkich. I co, miałabym tam przyjść i udawać, że się dobrze bawię? Bez sensu. Nie piszę jednak tego z rozgoryczeniem, właściwie jest mi to obojętne. Bal maturalny również stoi pod znakiem zapytania. Może gdzieś tam jeszcze w latach wcześniejszych marzyło mi się tańczyć tego poloneza, ale teraz robi mi się to jakby... obojetne. Wam się pewnie wydaje to strasznie ponure, że ja się tak izoluję. Może odrobinę, lecz bardziej jest mi to obojętne. Z drugiej strony chyba głupio byłoby się pozbawić takiego wspomnienia. Sama nie wiem, pożyjemy zobaczymy. Wspominałam już, że moje "noworoczne" postanowienie głosi, że nie bedę wagarować? To się oczywiście okaże, ale chcę spróbować. Wyszalałam się już, poudawałam zbuntowane dziecko, wiec pora chyba stawić czoła nowemu wyzwaniu. Ahoj przygodo! Tymczasem pakuję się i jadę do Naglad, samochodem. Będę tam czytać książki, jeść kotlety babci Krysi i oglądać filmy po 23(dlaczego akurat pomyśleliscie o takich filmach? Przecież na dwójce całkiem porządne rzeczy można obejrzeć w ramach "Kocham kino"), tak! Jednak za tydzień... za tydzień może porzucę już los piechura, bo są całkiem ciekawe wyprzedaże w salonach a w międzyczasie może uda mi się gdzieś wybrać. W piątek dla przykładu jadę do Ostródy. Chętni? 11:04 stacja Unieszewo, 11:24 przystanek Ostróda. W programie topienie się z żalu wielkiego w jeziorze Drwęckim. Zapraszam.

 

 

Zaskoczcie mnie...

20 sierpnia 2008   Dodaj komentarz

Proza życia...

Mój Czech nie odzywa się do mnie już od 4 dni. Hmm... Może nie potrzebnie mu opowiadałam o prezydencie Małkowskim:P Pewnie się chłopak przestraszył, poczuł się molestowany czy cuś. No trudno, nie ten to inny:> Sprawa mojej komórki się wyjaśniła, na szczęście sytuacja nie była tak poważna jak ja ją zdążyłam już wykreować. Okazało się, że zaszalałam na jakieś 42 złote poza limitem i system automatycznie mnie dezaktywował. Trzeba było w związku z tym pofatygować się do salonu Plusa i tam spojrzeć głęboko w oczy pani obsługującej, która najwyraźniej miała dokładnie na swoim monitorze wypisane co to się robiło, że teraz przychodzi się ze spuszczoną głową i rzuciła jedynie stwierdzenie z trzema kropkami: "po internecie się chodziło...". Na szczęście to "gdzie" się chodziło pozostało moją i pani z Plusa tajemnicą, siedząca obok mnie mama nie została uświadomiona. Odetchnęłam z ulgą i już wiem, że używanie internetu w komórce zdecydowanie ograniczę, bo widok znaczącego uśmiechu tejże pani był dla mnie karą wystarczającą. No... A dzisiaj, dzisiaj nic szczególnego się nie działo. Obudziłam się na 15 minut przed 11:00 i jak zwykle nie wiedzałam co z sobą zrobić. Postanowiłam posprzątać pokój, bo przedostanie się do łóżka wymagało już opracowywania konkretnego planu. W międzyczasie, wynosząc stertę jakichś pomazanych kartek spotkałam jeszcze dziewczyne mojego brata, (co wyraźnie wskazywało na to, że tej nocy nie spędziła w swoim łóżku) udałam, że o niczym nie wiem i skierowałam się w stronę kosza. Eh ci młodzi... I jak tu brać dobry przykład? Ja już nie wiem, wszędzie się gżą, zewsząd dochodzą do mnie wieści o "pierwszych razach" i zaczynam się czuć jak jakiś obiekt muzealny. Oczywiście mam swój rozum, ale może to zwykła walka z wiatrakami? Głupio byłoby dowiedzieć się po 40 (gdyby wcześniej nie udało mi się wyjśc za mąż), że ominęło mnie coś być może bardzo przyjemnego, a z pewnością dobrze popłatnego:P. Cóż życie, a ja znowu poruszam temat, którego nie wypada poruszać. Porozmawiajmy zatem o... podróżach. Czy ktoś, obojętnie czy kobieta, czy mężczyzna, czy niski, czy głupi, czy nieśmiały, czy niemowa, czy młody, czy wykształcony, czy stary, czy kombajnista, czy leśnik - uwaga - czy komunista, ktokolwiek, kto tylko nie boi się mnie, chciałby na jeden dzień pojechać ze mną, czy też spotkać się w (niepotrzebne skreslić)Toruniu/Rucianem/Szczytnie/Lidzbarku Warmińskim/Mrągowie/Starych Kiełbonkach/Karwicy/Elblągu/Fromborku/Braniewie/Gdańsku/jakimkolwiek mieście nie odległym zbyt od Olsztyna? Bo mnie kusi przygoda, a we dwoje, a może troje, a jak kto chce to i jeszcze więcej zawsze razniej... Proszę się nie bać, jeśli nawet ktoś ma ochotę, ale boi się, że bedzie drętwo, bo przykładowo nie należy do osób zbyt przebojowych, to ja dołożę wszelkich starań, by tak nie było. Każdy towarzysz jest dobry. Ja naprawdę nie jestem groźna, tylko trochę dzika.

 

Jak kto boi się publicznie deklarować, zapraszam na GG: 1165456 albo mejla ptrzmocle_pana_klemensa@o2.pl Naprawdę nie ma się czego bać.

13 sierpnia 2008   Dodaj komentarz

Kontakty międzynarodowe...

Po raz kolejny się ino waham. Założyłam bloga, wstępnie zdołałam się zapoznać z nim, wszystko się ładnie zapowiadało, a tu bach!(nie, nie ten Bach, ani Ty Bachu) Już wiem, że nie bedę na nim pisać tego, czego chcę. Poznałam pewnego Czecha. Ach jak dumnie to brzmi, lecz w rzeczywistości czasownik "poznałam" ulega w tym przypadku sporemu nadużyciu. Zawsze ciągnęło mnie do obcokrajowców, body language i te sprawy:P Dlatego korzystając z tego, że na bloggerze jest ich całkiem sporo, w wyniku szybkiej selekcji znalazłam sobie Czecha. Czecha, bo czeski to piękny język, chwilami przypominający zarchaizowaną polszczyznę, do nauki którego już od dłuższego czasu się zbieram i nijak mi nie wychodzi. Wybrany przeze mnie Czech ma na oko 25 lat, nie wiem dokładnie, bo to jeszcze nie ten etap. Wygląda na takiego trochę samotnika, ale jednocześnie z głową ma chyba wszystko ok. Celem rozpoczęcia znajomości kilka dni temu napisałam na jego blogu komentarz. Jakieś bzdury, bo nie spodziewałam się, że cokolwiek zrozumie i czekałam na odpowiedź. Ta przyszła juz nastepnego dnia i jakaż niespodzianka mnie spotkała? Nasz Czech, zwany Martin(oj mam jakieś złe skojarzenia z Martinami) czyli w tłumaczeniu na polski Marcin, ma matkę Polkę. Szczena oczywiście mi opadła, bo żebym to wiedziała, to bym jakiś wielce elokwentny komentarz wyskrobała, jakieś "ą", "ę", o polityce czy efekcie cieplarnianym, ale kilka linijek dalej przeczytałam, że już niekoniecznie dobrze tym językiem włada. Natomiast w komentarzu kolejnym napisał mi, że trochę czytał moje notki(na bloggerze) i mówi mi żebym się nie smuciła, że jak podrosnę to bedę miała jeszcze większe problemy. Cholery można dostać z tymi wszystkimi mężczyznami powyżej 17 roku życia. Czy oni mają jakiś problem, siostry szukają, muszą się dowartościowywać przyjmując ten mentorski ton? Mam dwóch starszych braci, to mi w zupełności wystarcza, nie potrzebuję kolejnego. A prawda jest niestety brutalna, mając 25 - 26 lat o życiu niczego się nie wie. Można co prawda przeczuwać, że żony nie znajdzie się na dyskotece, że lepiej nie mieć kaca będąc w pracy, ale o życiu nie wie się jeszcze niczego i robi się czasami potworne głupoty uciekając przed odpowiedzialnością. Ja niestety nie jestem mądrzejsza, ale za każdym razem słysząc taki to głos emerytowanego kierowcy tira, wewnetrznie się burzę i mam do tego prawo, chociaż od kilku dni liczba moich lat wynosi 17 i co raz wiecej rzeczy nie wypada. Wracajac jednak do Marcina, to może pocieszanie nie wychodzi mu najlepiej, ale bardziej uwagę zwróciłam w tamtym momencie na to, że on rzeczywiście musiał te moje bzdury rozumieć. O czym pisałam? A, nieważne, ale pisało mi się całkiem dobrze i wylewnie, lecz skoro nasz Marcin jednak "polski rozumieć", to przecież nie mogę sobie pozwolic na wpisy o złamanym paznokciu. Ehh, gdzie bym sie nie przeniosła, tam nie mogę być szczera. A od pisania w zwykłym diariuszu to rączka boli, szczególnie przy mojej wylewności. Poza tym ja wcale nie chcę uciekać od Marcina, tu się może zdarzyć coś ciekawego, a wakacje przecież nadal trwają;) Może niedługo przejdziemy na mejla, wiecie, kolejny etap:> Tymczasem z rzeczy przyziemnych, rzecz mnie nieprzyjemna dzisiaj spotkała, albowiem gdy swe oczęta otworzyła i spojrzałam na ekran mojej komórki, nie tylko nie zobaczyłam żadnej nowej wiadomości, ale jeszcze przeczytałam komunikat o następujacej tresci: "karta sim nieaktywna". Nooo i co teraz? Z urywkowo czytanych wpisów na forach internetowych wynikałoby, że mój numer przepadł gdzieś w eter i juz go nie odzyskam. To mnie martwi srednio, bo i liczba osób, które ten numer znała była niewielka, a tych, które go uzywały równa zeru, ale... Niedawno odnowiłam umowę z operatorem i obawiam sie, że przy takim obrocie spraw będę musiała płacić jakies kary... Co prawda niedawno miałam urodziny, trochę się wzbogaciłam, ale jest mi to wybitnie nie na rękę, bo zdołałam już wymyślic inny plan inwestycji tych pieniędzy. No tak, bo należałoby jeszcze nadmienić, że moge wiedzieć dlaczego ta karta sim jest nieaktywna, podejrzewam, że się do tego przyczyniłam... Wczoraj wieczorem mi się troche nudziło... Leżałam sobie w łóżku i pomyślałam, że może poprzeglądam sobie internet w komórce, później coś tam sobie ściągnęłam i nagle bach!(nie, nie ten Bach, ani Ty Bachu)przyszedł sesemes, że rozmowy wychodzące i przyjmowanie wiadomości jest zablokowane. No to ja sobie westchnęłam tylko, bo to juz nie raz widziałam wiadomość o tej treści, trochę się na siebie poboczyłam za te marnotrastwo, bo o nastepne zasilenie konta ubiegać się bede mogła dopiero we wrześniu i poszłam spać. A tu o poranku taka niespodzianka, oj chyba bedę mieć kłopoty...

11 sierpnia 2008   Dodaj komentarz

Cóż "la donna e mobile" śpiewał...

Jeśli zwieszę smętnie głowę i powiem, że ciagle przecież dorastam w związku z czym narażona jestem na wieczne wahania nastrojów, czy przyjmiecie to jako godne wytłumaczenie na te moje odejścia i powroty? Może powiem wam jak to dokładnie jest. Zaczęłam zbyt dużą wage przywiązywac do tego bloga, co wbrew pozorom mu nie służyło. Więcej, zaczęłam dopisywać jakąś filozofię jego tworzeniu, co było kompletną pomyłką. Opublikowałam do tego kilka wpisów, które szczerze mówiąc mnie żenują niebywale. Nie chcę ich jednak kasować, bo skoro ma to być dokumentacja mojego zycia, to muszę pamietać za te lat X, że były chwile, gdy zachowywałam się jak smarkula i z różnymi dziwnymi, niewłasciwymi sprawami się afiszowałam. I jest jeszcze rzecz najbardziej mnie irytująca, tym razem niezależna ode mnie - edytor tekstowy portalu blogi.pl. Nie wiem co z nim jest nie tak, przy większej ilości spacji rozciaga sie niemiłosiernie i niektóre ikony znikają zupełnie, a ja mam taką moją fanaberię, że w windowsowym notatniku piszę w ostateczności, dlatego argument ten jest koronnym przy podejmowaniu mojej decyzji o wyprowadzce stąd. Ogólnie przeszkadza mi to, że jest tutaj (tj. na portalu) pełno wszelakiego śmiecia. Do niedawna było tu zupełnie inaczej, tak intymnie raczej. Przeprowadzam się na bloggera, który co prawda uzytkowników ma x - krotnie więcej, ale tak naprawdę jest tam trochę kosmiczna atmosfera. Atmosfera kosmicznej próżni, wydaje mi się, aczkolwiek nie wiem, bo jestem tam od tygodnia, że o ile nie zna sie konkretnego adresu bloga, to ciężko tam znaleźć kogokolwiek. No i jest tam cudowna funkcja "niewidoczny dla wyszukiwarek" takich jak google, przykładowo ;) Nie znaczy to oczywiscie, że mam w zamiarze bluzgać na każdego - dziwnie przeszła mi na to ochota - jedynie na wszelki wypadek, by nie ułatwiać niektórym życia. Zatem urządzę się tam trochę, podam wam adres i zaczynamy od nowa, o ile znów nie dostanę straszliwej depresyji, która dotyka mnie średnio co godzinę;)

08 sierpnia 2008   Komentarze (1)

Na herbatę do mistrza Konstantego przez...

Karwica prócz swojej byłej, niemieckiej nazwy, nie mogła zainteresowac byle Kowalskiego marzącego o złotych piaskach Egiptu czy chociaż wczasach w nadmorskim bułgarskim kurorcie. Jest to wieś, a właściwie wioseczka jakich wiele na Mazurach, każdego lata przeżywa oblężenie, by na przełomie sierpnia i września zupełnie opustoszeć. Ktoś kto trafił tam zupełnym przypadkiem - więcej - nie wiedział jak to uczynił, mógł się czuć przerażony. Prócz domów i budynków gospodarczych nie było tam żadnego sladu człowieka. Jedynym moim celem jednak w chwili przedostania się do Karwicy było po pierwsze dowiedzieć się, jak daleko jest do Leśniczówki Pranie, po drugie, gdyby okazało się, że jest to odległość nie do przebycia, znaleźć przystanek PKS. Cudem byłoby, gdyby sie okazało, że na przystankowym rozkładzie widnieje połączenie Karwica - Leśniczówka Pranie, ale życie to nie serial - rzeczywistość znów okazała się być brutalną. W gruncie rzeczy nie pamiętam już rozkładu, ale jego widok mnie nie ucieszył. W przeciwieństwie do drogowskazu, który stał nieopodal przystanku i głosił, że ziszczenie moich marzeń jest kwestią 8 km. Tyle, że znów droga prowadziła przez las, a mój zasób sił był iksem. 8 km brzmiało całkiem zgrabnie, ale gdy już przeszło się podobną odległość, nawet 3 km wydawały się być dystansem nie do pokonania. Chwilę zatem odpoczęłam i drugi raz tego dnia ruszyłam w nieznane. W godzinę później byłam bliska położenia się na drodze i krzyczenia, czego i tak nikt by nie usłyszał. Był to czas kryzysu, który szczęśliwie został zażegnany głosem powstałego z martwych rozsądku. Od czasu gdy weszłam na tą ścieżkę liczba samochodów, które mnie minęły wynosiła 2, w tym wszystkie jechały w kierunku przeciwnym do mojego. Nie mogłam zatem liczyć na stopa, wybór zdawał się być prosty albo sie położę na drodzę i kusić bedę leśnych zboczeńców, albo wezmę się w garść i będę szła dopokąd nie usłyszę za plecami odgłosu silnika. Wybrałam opcję drugą i naprawdę nie obchodziło mnie to w jakim stanie zdrowia psychicznego czy tez moralnego może być zatrzymany kierowca, choćby i był to traktor, bez zastanowienia wsiadłabym panu traktorzyście na kolana. Długo trwało nim rzeczywiście to upragnione brzmienie zadrgało w moim uchu, przez ten czas jeszcze kilka razy siadałam i mówiłam, że zostaję i wstawałam by za kilka metrów znów zrezygnować z dalszej walki. Byłam właśnie w trakcie przykucania, gdy zza zakrętu zaczął wynurzać się samochód. Nie jechał zbyt szybko, więc jedynie jakaś wewnętrzna nieśmiałość powstrzymywała mnie przed wyskoczeniem na środek drogi. Stanęłam i przypominając sobie jak to robią na filmach, wyciągnęłam rękę z wyciagnętym kciukiem. Nerwowo spoglądałam to na przednią szybę pojazdu, to na niebo, jakby prosząc o łaskę. Niestety, zostałam minięta bez najmniejszych wyrazów współczucia, a kolejna szansa na złapanie stopa, z moich wyliczeń przypadała za dwie godziny. Szczęśliwie jednak już po kilkuset metrach znów usłyszałam najbardziej pożądany dźwięk. Tym jednak razem wyłaniał się przede mną czerwony, sportowy samochód. Znów, tym razem śmielej, z bardziej zdesperowaną miną wyciągnęłam dłoń we wspomnianym geście, lecz ponownie zostałam olana. Jednak liczba samochodów jakie w tak krótkim czasie zdołąły mnie minąć, wyraźnie podniosła mi morale. Wyglądało na to, że w końcu los się do mnie uśmiechnął. Nie inaczej, bo niebawem znów odwróciwszy się, na horyzoncie zobaczyłam samochód. Granatowego VW Golfa III, który niespodziewanie zjechał w moją stronę. Bardzo zdziwiona tym faktem i jeszcze bardziej przestraszona, podeszłam do okna, przywitałam się. Kierowcą okazała się być kobieta przed czterdziestką, poinstruowała mnie bym usiadła z tyłu, bo na przednim siedzeniu wiozła jakiś karton. Ja sama zresztą wolałam siedzieć z tyłu, bo czułam się mniej sparaliżowana. Jechalismy w milczeniu, choć niezupełnym, w tle grało radio, swój wzrok skierowałam w stronę okna. W krótkim dialogu, który pojawił się jedynie z konieczności dowiedziałam się, że moja wybawczyni jedzie do Rucianego - Nidy. Na pytanie, gdzie mnie wysadzić, nie wiedziałam do końca co odpowiedzieć. Spojrzałam na komórkę i wiedziałam, że z pewnością nie będzie to pobliska leśniczówka Pranie, niepewnie zapytałam zatem dokąd jedzie, na co usłyszałam odpowiedź, że do Nidy. Dla niezorientowanych dodam, że Ruciane - Nida chociaż obecnie administracyjnie jest jednym miastem, jeszcze do roku 1966 stanowiło dwie odrębne osady oddalone od siebie o 3 km. Należy równiez dodać, że to właśnie Ruciane jest bardziej nastawione na turystykę, jest tam chociażby stacja kolejowa a Nida jest/była jedynie starą osadą rybacką. Oczywiście jestem taka mądra, bo teraz wygodnie w fotelu siedząc mogę bez większego wysiłku wyczytać to w Internecie, lecz w tamtej chwili myślałam, że to czy znajduje się w Nidzie czy w Rucianym nie ma żadnego znaczenia, bo to w końcu miał być jeden pies. Tymczasem okazało się, że odległość między nimi, na tamten czas przerastała moje możliwości, nim jednak się o tym dowiedziałam, na pytanie, gdzie mnie wysadzić, odpowiedziałam pytaniem o to czy w Nidzie jest jakikolwiek przystanek, z którego mogłabym się przedostać do Olsztyna jeszcze tego samego dnia. Kobita chwilę się zastanowiła, po czym powiedziała, że nie jest pewna, wiec podjedziemy sprawdzić ten rozkład, a jeśli nie bedzie tam żadnego odpowiedniego autobusu to zawiezie mnie jeszcze do Rucianego. Nie wiedziałam, że na tym świecie są jeszcze tak życzliwi ludzie - więcej - ludzie tak ufni. Gdy dojechalismy do Nidy, wspomniana już pani powiedziała żebym zaczekała w jej samochodzie, bo musi na chwilę skoczyć na rynek. Niewiarygodne, prawda. A może to ja wygladam na taką bezbronną sierotkę Marysię:P Po kilkunastu minutach przyszła i pojechaliśmy do Rucianego, tam wysiadłam przy urzędzie pocztowym, dziękując jej jak tylko mogłam i rozpoczęłam dalszą wędrówkę za ratunkiem. Znalezienie przystanku okazało się nie być tak prostym jak z poczatku się wydawało, nie mogło jednak trwać dłużej niż 10 minut, bo tyle trwało zwiedzanie całego Rudzkiego centrum. Zaraz przy stacji kolejowej ( z dwoma połączeniami: w godzinach porannych z Pisza do Olsztyna i wczesnowieczornych z Olsztyna do Pisza), pomiędzy drzewami nieznanego mi gatunku, stał przystanek PKS. Przy nim elegancko wisiał rozkład jazdy, na którym widniały godziny przyjazdu autobusu do Olsztyna, było ich kilka, lecz mi pozostawało już tylko to w okolicach 17(?). Szczerze mówiąc nie pamiętam już dokładnie, wiem, że w każdym razie do dyspozycji miałam 2 - 3 godziny w Rucianem, z którymi nie wiedziała co zrobić, bo gdziekolwiek ruszyć się bałam, nie chcąc się spóźnić na ostatni tego dnia autobus do domu. Pierwsze co zrobiłam jednak, to były odwiedziny sklepu spożywczego, tam odruchowo chwyciłam mineralkę, snickersa i paczkę suszonych bananów. Nie wiedziałam i nie przewidywałam co prawda ile kosztowac mnie bedzie podróż powrotna, ale uznałam, że suszone banany są mi bardziej niezbędne do przeżycia. Zadowolona z siebie usiadłam na przystanku i patrzyłam. Cudowna chwila konstatacji, z opakowaniem suszonych bananów i delikatnym powiewem wiatru we włosach. Zauważyłam wtenczas, że Ruciane - Nida to jednak piękna mieścina, co prawda w wakacje gromadzi się tam wszelkie buractwo z Warszawy, ale to buractwo na szczęście nie przesiaduje na przystankach w związku z czym nie zakłóca mojej przestrzeni życiowej. Miło byłoby się tam jeszcze pojawić w te wakacje i ja przyjemności tej sobie nie odmówię. Drogą małej dygresji, gdzieś pod koniec wakacji powinnam mieć rower, a wtedy... oj się będzie działo i to właśnie w Rucianym. Mam taki plan: wsiadam w szynobus z moim skarbeńkiem, przedostajemy się do Szczytna, stamtąd 27 km rowerkiem do Spychowa, kolejne 10 do leśniczówki Pranie (tym razem już wiedząc, w którą stronę skręcić) i jakieś 4 - 6 kilo do stacji kolejowej, skąd już droga do domu prosta. Wracając do naszej opowieści, siedziałam tak i myślałam i skończyły mi się banany. Zaczęłam sie zatem zastanawiać, co tu przez tyle czasu można robić. Może by i jakąś gazetkę do poczytania kupić, ale to z kolei wydatek rzędu 5 i powyżej złotych, chyba, że bym się zdecydowała na Cosmopolitan bez dodatków :P, wiec nie wiedziałam czy mogę tak szastać pieniędzmi, postanowiłam zatem wtenczas oszczędzać na mojej edukacji seksualnej. Skierowałam się jednak w stronę straganu z pamiątkami, gdzie po chwili zastanowienia kupiłam kartkę, dowiedziałam się którędy na pocztę i tam właśnie się skierowałam, by kupic znaczek i kartkę wysłać. Wbrew pozorom nie miałam zamiaru wysyłać jej do domu, całe swoje emocje z tamtego dnia przelałam na skromną pocztówkę do Bacha, bo skoro dał adres to chyba liczył się z tym, że nie będzie miał spokoju;) Spokojnie mijał mi zatem czas, gdy się skończył razem z Basią (bo miała co pokazać) o srebrnych trzewikach rozbłyskujących się w promieniu kiludziesięciu metrów i złotej torebce wsiadłam do autobusu i zajęłam miejsce. Do rozwiązania pozostawała mi juz jedynie kwestia tego, co powiem rodzicom, wracając do domu w okolicach 20 (chociaz ostatnio i tak wykazują się coraz mniejsza troską o to gdzie jestem i kiedy wracam, co mnie wyraźnie niepokoi). I na to znalazł się sposób, jako, że dawno nie byłam w kinie postanowiłam takież alibi sobie stworzyć, udało mi się nawet namówic mamę by po mnie przyjechała. Faktem jest, że nie dotarłam do leśniczówki Pranie, pod tym względem z pewnością znów musiałam wrócić z opuszczoną głową, lecz biorąc pod uwagę to jak wielką lekkomyslnością się wykazałam i ile udało mi się nie ponieść konsekwencji tego, myślę, że powinnam zacząć grać w totolotka;) Poza tym do trzech razy sztuka moi mili, do trzech razy...

08 sierpnia 2008   Dodaj komentarz

Dzień dobry jako wstęp do pożegnania

                                                                          Olsztyn, 3 VIII 2008r.
         

Najmilsi czytelnicy!


Było mi z wami wygodnie, aczkolwiek powzięłam decyzję o rychłym rozwodzie.
Wszystkich oburzonych moją decyzją przepraszam i jednocześnie proszę o pozostawienie tej sprawy bez komentarza.
Niezależnie od tego jak kiczowato to brzmi, idę dalej.

 

Pozdrawiam

 

na zawsze Wasza

 

Alutka

 

 

 

PS Widzieliście może "Porządek musi być (Muxmäuschenstill)"? Ja widziałam...

03 sierpnia 2008   Komentarze (1)

Przepraszam, już mi przeszło...

Teraz z kolei napiszę coś zupełnie kontrastującego z wpisem niżej. Czuję wewnętrzny nakaz. Nie wiem czym spowodowany, zawsze tak mam. Może rozpaczliwie chcę pokazać, że pomimo jakiś niewyobrażalnie głupich notek jestem jednak normalna. Nie jestem normalna. Nie jestem normalna, bo normalni ludzie nie schodzą ze szlaku w sercu Puszczy Piskiej, nie wychodzą ukradkiem nocą na spacer po tonącym w ciemnościach Olsztynie, gdzie każdy krzak jest potencjalnym mordercą, nie jedzą kilograma czereśni za jednym razem. Tylko obłąkani ludzie mają apetyt na kilogram czereśni, tylko obłąkanym wydaje się, że w tym nocnym spacerze znajdą ukojenie, tylko obłąkanym jest wszystko jedno. W ciągu ostatniego miesiąca zrobiłam conajmniej kilka rzeczy, których nie powstydziłby się żaden szanujący się wariat. Na dwa dni przed zakończeniem roku szkolnego znów pojawiłam się w Spychowie, przedwczoraj błąkałam się w nocy po Olsztynie. Pierwszy przypadek zdaje się nie budzić jakichś większych kontrowersji, lecz to jedynie ze względu na to, że streszczenie wszystkich moich "anormalnych" decyzji podjetych tamtego dnia w jednym zdaniu byłoby niemożliwe. Ja mam jednak czas, wy jednak chcecie się dowiedzieć jak to jest  być świrem, wiec usiądźcie wygodnie w swoich fotelach, najlepiej wcześniej skorzystajcie z toalety - opowieść ta będzie wyjątkowo długa - skończcie smażyć kotlety, uśpijcie dzieci i czytajcie.
Już po raz drugi ostatnia środa roku szkolnego stała się dniem od szkoły nielegalnie wolnym. Rok temu bardzo wczesnym rankiem, niewiele minut po 4, najciszej jak mogłam zamknęłam drzwi mojego domu, kwadrans potem czekałam na autobus, który zjawił się niewiele później. Przedostałam się nim pod gmach olsztyńskiego dworca głównego, skąd o godzinie 6:24 odjechałam pociągiem do Torunia. Na miejscu spotkałam się z pewnym 27 latkiem, który to jednak poprosił mnie o nie umieszczanie o nim jakichkolwiek wpisów, co postarałam się spełnić, choć przyszło mi to z trudem - bardzo przypadł mi do gustu. Znajomość ta trwała jeszcze kilka miesięcy, lecz z każdym kolejnym tak jakby słabła. Ostatni raz napisał do mnie w dniu kobiet.
W tym roku nie znalazłam żadnego towarzysza podróży, jak zwykle skrycie marzyłam jednak, że w pociągu nawiąże znajomość z jakimś onieśmielającym intelektem mężczyzną, który to urzeczony z kolei moją nieprzewidywalnością (no dobra, urodą też:P) postanowi zmienić swoje plany i chcąc bronić mnie swym ramieniem silnym przed wszelkim złem świata tego wyruszy ze mną w podróż do Leśniczówki Pranie. Ale życie to nie serial niestety, tutaj ludzie w pociągach milczą wpatrując się w okno, tutaj nie wszyscy są piękni i młodzi, nie wszyscy mają dobre zamiary. Jak to niestety w życiu bywa, na przeciwko mnie usiadła starsza pani, która badała mnie wzrokiem za kazdym razem, gdy tylko udawałam, że nie widzę a w ramię ze mną usiadł sapiący pan po 50. Nie było śladu po jakimkolwiek młodym Adonisie. Podróż mimo wszystko minęła mi w tempie zaskakująco szybkim, chyba na kilkanaście minut przed 10 byłam już w Szczytnie. Z dworca kolejowego krokiem raczej przyspieszonym przedostałam się na pobliski dworzec autobusowy, gdzie z oddali dostrzegłam busa z tabliczką "Spychowo". Nie myślałam wiele, bo nie mogłam, wspomniany bus lada moment miał odjechać, więc podbiegłam, upewniłam się pytając czy aby na pewno tym sposobem przedostanę się do Spychowa, kupiłam bilet i zajęłam miejsce. Pewnie większość z was zastanawia się po jaką cholerę ciągnęło mnie do tego Spychowa, skoro stamtąd do Rucianego i pobliskiej leśniczówki jest około 20 kilometrów a połaczenia autobusowego o rozsądnej porze brak. W sprawie mojej wizyty w Praniu byłam jednak nastawiona bojowo. "Jak nie drzwiami, to oknem, panowie!" - rzekłam do siebie gdy przed kilkoma miesiącami już wygodnie sadowiłam się na fotelu autobusu powrotnego z Rozóg. Wiedziałam, że asfaltowa nawierzchnia nie jest jedyną, która zaprowadzi mnie do mojego celu, wiedział to również rowerowy przewodnik, który wypożyczyłam kilka dni przed podróżą. W końcu Spychowo nie było jakąś samotną wyspą, do niedawna, gdy nie każdy posiadał samochód, przecież ludzie jakoś przedostawali się do innych wsi, chodzili na grzyby, spacery...lasem. Z przewodnika wynikało, że kwestią 10 (?) kilometrów jest moja obecność w Leśniczówce Pranie. Był jednak pewien (a jakże by inaczej!) szkopuł - autorzy przewodnika twierdzili, że w pewnym momencie powinnam zejść ze szlaku, pikanterii całej tej wskazówce miało dodawać to, że moment, w którym rzekomo powinnam zejść ze szlaku był wskazany w sposób dość mętny: "Po dotarciu do Spychowa, przez 2,5 km podążamy za znakami niebieskiego szlaku dla piechurów, wraz z pojawieniem się rozwidlenia, skręcamy w lewo (...) " - przez chwilę ubolewałam nad tym, że nie mam licznika w tyłku, lecz postanowiłam rzucić się w wir przygody, liczyć na łut szczęścia i wypatrywać znaków na niebie i ziemii, które wskażą mi moment najwłaściwszy by skręcić. A rozwidleń na rzeczony szlaku było od słowa na "ch", co 20 metrów musiałam podejmować decyzję, która mogła sprawić, że nocować będę z dzikami. Uspokajało mnie jedynie to, że ciągle na drzewach widziałam niebieski kolor. Szłam zatem i szłam na zmianę wątpiąc, śpiewając i pocieszając się, że na pewno przy rozwidleniu, które na mysli mieli autorzy przewodnika będzie jakaś tablica, która rozwieje wszelkie moje wątpliwości. Szłam i powoli robiło się jak w rosyjskim porzekadle - "i smieszno, i straszno", bo otaczała mnie głucha cisza, bo w pamięci jeszcze miałam dziecięce historyjki opowiadane przy ognisku o tajemniczych zabójstwach i ostatnie wydanie informacji, w którym znów zamordowana została jakaś młoda dziewczyna, w którym kolejny raz była relacja z procesu zrozpaczonych rodziców, których dziecko zostało uprowadzone. I tak się w samotności zastanawiałam czy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w samym sercu Puszczy Piskiej, gdzie w każdej chwili jakiś niezadowolony z życia dzik może mnie pogonić. Co prawda nie doszłam do żadnych rozsądnych wniosków, bo nastrój w dalszym ciagu miałam rozrywkowy, ale przed moimi oczami pojawiło się całkiem spore rozwidlenie, co więcej, jedno ramię oznaczone było szlakiem niebieski, drugie białym kółkiem z namalowanym rowerem.  Przewodnik był rowerowy, na drzewie namalowany był rower, więc potraktowałam to jako właśnie cudowny znak od niebieos i... skręciłam. Ignorując tym samym zalecenie, by skręcić w lewo. Do dzisiaj czasami, gdy mam rozróżnić prawo od lewa muszę się chwilę zastanowić. Tak właśnie zaczęła się moja 2 godzinna wędrówka przez las, podczas której po raz kolejny średnio co 100 metrów musiałam decydować, w które rozwidlenie skreślić. Powolo przestawało być "smieszno", robiło się wręcz bardzo "poważno", gdy spoglądałam na komórkę, gdzie już dawno minęło południe, a kreska zasięgu zaginęła na dobre. W pewnym momencie nawet na swojej drodze ujrzałam tabliczkę "Wstęp wzbroniony. Prace Gospodarcze". Z jednej strony mogłam się ucieszyć, bo rzeczywiście z daleka docierały do mnie odgłosy pił łańcuchowych - ktoś musiał te piły obsługować, ktoś, kto mógłby mi pomóc, powiedzieć, gdzie jestem, może podwieźć gdzieś, lecz z drugiej strony była moja paraliżująca nieśmiałość i wyraźny zakaz. Nieśmiałość po raz kolejny wygrała, cofnęłam się kilkadziesiąt metrów i skręciłam w prawo. Twarz miałam opanowaną, lecz wewnątrz mnie wybuchła panika, droga, którą kroczyłam z kazdym kolejnym metrem robiła się coraz bardziej zarośnietą, coraz mniej uczęszczaną. Prócz nieśmiałości od lat najmłodszych nękała mnie jednak jeszcze jedna nie zawsze korzystna cecha charakteru - upór. Teraz natarczywie dawała mi o sobie znać. Nie pozwalała mi siąść i płakać. Chociaż nogi zdawały się już żyć własnym życiem - wyraźnie protestować, pokonywałam kolejne odcinki. Nic nie zwiastowało, że tego dnia zobaczę jeszcze jakiś inny krajobraz niż ten, w którym dominują drzewa. Od dwóch godzin nie widziałam ani kawałka asfaltu, ani centymetra elewacji jakiegoś domu, przewodnik już dawno wrzuciłam do plecaka. Prawdopodobnie nie dowierzałam, że mogłam wpakować się w taką kabałę, gdybym to zrobiła już dawno zajęłabym się na zbieraniem poziomek. A temu byłam bliska, bo wyjeżdżając z Olsztyna zapomniałam kupić sobie wody mineralnej. Czułam jak wnętrzności wysychają mi na wiór, ale szłam tępo wpatrując się przed siebie. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się długa czarna smuga. W pierwszej chwili ucieszyłam się niebywale upatrując w niej szosy, lecz szybko ostudziłam swój entuzjazm, bo już kilka takich smóg podczas mojej kilkugodzinnej wędrówki okazało się być cieniem rzucanym przez drzewa. Gdyby to była szosa z pewnoscią coś by po niej jeździło - pomyślałam i... szłam dalej. Uśmiech jednak powoli zaczynał pojawiać się na mojej twarzy, "cień" nabierał coraz wyraźniejszy kształt, kształt szosy. Zadowolona, krzycząc niemal z radości stanęłam na jej środku i patrzyłam. Zazwyczaj stanie na szosach nie należy do najbezpieczniejszych czynności, jednak sądząc po rozpadającym się stanie nawierzchni, to nie była szosa wielkiej wagi, tą szosą nie jeździli prominenci, może czasami ktoś jechał nią na grzyby, ale nie częściej niż raz w miesiącu. Miałam zatem do wyboru, liczyć na to, że dzisiaj jest "tym" dniem i łapać stopa z niepewnym skutkiem albo iść przed siebie, czyli przypuszczalnie kolejne 10 kilo z jeszcze bardziej niewiadomym skutkiem. Lecz w końcu wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a przynajmniej - jak mówi refren pewnej piosenki - do Mrągowa;) Oba te pomysły nie dawały ani cienia rzeczywistej szansy na przedostanie się do jakiejś mieściny z PKSem, oba zdawały się być równie bez sensu, lecz krótkie spojrzenie na ścieżkę "do nikąd" skłoniła mnie ku opcji drugiej. Kilka metrów za szosą bowiem, swobodnie rozrzucone były śmieci. Plastikowe butelki, jakieś papierki po batonach. Śmiecenie w lesie to zwyczaj bardzo niedobry, prawdopodobnie w normalnych okolicznościach bym takiemu delikwentowi kazała to zbierać zębami (aha, Alutka i rozmowa z obcym człowiekiem - dobre sobie;)), lecz w tamtej chwili, miast rozeźlenia, poczułam raczej nową dawkę nadzieji. Gdzie śmieci, tam musi być cywilizacja! Znów szłam krokiem energicznym, znów błysk w oku miałam, znów zaczęłam sobie podśpiewywać i potwierdziła się moja świeżo sklejona, wyżej zawarta sentencja, mijał kilometr na mojej nowej ścieżce, gdy przed oczami moimi zaczął rysować się delikatny kontur "czegoś". Z tamtej odległości zupełnie nierozpoznawalnego, lecz bez wątpienia nie należącego do leśnego krajobrazu. Był to kubeł na śmieci. A chwilę przed nim, zasłonięta drzewem tablica z napisem "KARWICA"...

05 lipca 2008   Komentarze (2)

Przepraszam, nie potrafię...

Wiem, że większość z was smętnej i marudzącej Alutce mówi zdecydowane "nie", ale nie poradzę nic na to, że najwyraźniej coś się zmieniło we mnie. Może w końcu coś zrozumiałam, może popadłam w trwałą depresję. Przez dłuższy czas nie mogłam dojść do tego, co sprawia, że nie czuję potrzeby budzenia się, mycia, wychodzenia z domu. Ostatnio miałam jednak trochę wiecej czasu na to, by w końcu to odkryć. Niektórzy mówią, że połową sukcesu w rozwiązaniu jakiegoś problemu jest znalezienie przyczyn zaistniałej sytuacji - ja znalazwszy przyczynę widzę to wszystko w równie nieciekawych barwach. Diagnoza? Głębokie poczucie osamotnienia połączone z równie gruntownym przekonaniem o swojej nieprzydatności. Mogłabym sczeznąć na salonowej kanapie a nikt by tego nie zauważył, może gdyby przyszły już krasnoludki z pełnym pretensji "śmierdzi! śmierdzi! strasznie śmierdzi!"(nawiązanie do pewnej reklamy TV), ktoś zaszedłby w głowę, co tak śmierdzi. Wszyscy mają mnie w głębokim poważaniu i skądinąd nie mam prawa się temu dziwić. Lecz nie to jest najgorsze, że się ze mną nie chcą bawić, znacznie bardziej przykre jest to, że nic ode mnie nie chcą, o nic nie proszą. Nie jestem im do niczego potrzeba. Prosty wniosek - jestem do niczego. Sam fakt, że jedynym miejscem, gdzie mogę wylać swoje żale jest biurko zdaje się świadczyć o mojej żałosności. Gdyby chociaż ktoś poprosił mnie o zrobienie mu szklanki herbaty, gdyby ktoś poprosił mnie o rozmowę. Lecz nie z litości. Nikt? No właśnie, nikt, nie potrzebujesz mnie Ty, nie potrzebuje Pani, ani Pan, jestem bezużyteczna. Nie potrafię nic, co mogłoby kogokolwiek zainteresować. Jestem pozerem, kabotynem, niegodnym pożałowania. Inni coś w życiu robią. Ja zajmuję się matactwami, udawaniem. Nie będę jednak z tego względu skakać z mostu choć wielu twierdzi, że to jedyna pożyteczna rzecz jaką mogę uczynić. Zresztą obecnie chcąc popełnić samobójstwo w sposób spektakularny trzeba się postarać, trzeba przede wszystkim znaleźć wolny termin. Tyle się teraz w końcu mówi o tych dzieciakach, które w imię "wyższych racji" korzystają ze sznurów i tabletek nasennych, tyle, że dziennikarze nie są w stanie wszystkich uwiecznić na pierwszej stronie. Jeśli już miałabym umierać to tak żeby wszystkim zrobić na złość, jak na dobrego kawalarza przystało. Wielu czytając to zapewne pomyśli, że jestem w bardzo opłakanym stanie. Rzeczywiście, obecnie mam czerwone oczy, ale to nie oznacza, że wiażę właśnie krawat i ostatnia kropkę stawiam w pożegnalnym liście. Nie jestem osobą skłonną do odebrania sobie życia i nigdy tego nie uczynię. Żyję po to, by robić innym na złość. 17 lat w tym robię, 17 lat to zbyt dużo pracy, chwilowych rozterek, wydanych na siebie pieniędzy, bym miała z tego łez padołu zejść. Rzeczą jednak wyraźnie mnie niepokojacą jest moja ostatnio nabyta depresyjność. Być może mam zbyt dużo czasu, w którym przyglądam się innym ludziom. Widzę bowiem, że oni żyją w sposób zupełnie odmienny, że spotykają się z innymi ludźmi, że żyją, po prostu żyją - nie wegetują na kanapie w salonie cały dzień czekając aż ktoś się do nich odezwie. Są dni, gdy nikt się nie odzywa. Gdy całymi dniami zastanawiam się dlaczego tak jak inni nie chodzę na plażę ani do kina, kiedy właściwie przestałam to robić, bo przecież kiedyś to mi się zdarzało. Zawsze byłam człowiekiem konfliktowym, ale mimo wszystko zawsze miałam z kim wyjść na podwórko. Myślę o tym i walczę z własnym lękiem, boję się, że jestem psychopatą. Osoba w moim wieku nie powinna tak żyć. Przecież na mur - beton jeśli teraz nic się w moim życiu nie zmieni, nie poradzę sobie w życiu, nie znajdę pracy, nie założę rodziny, bo będę psychopatą. Budowanie relacji to sztuka trudna, własnie teraz jest czas na jej naukę. Później pozostanie mi już tylko domek w lesie...

05 lipca 2008   Komentarze (5)

I nigdy człowiek nie wie, co czeka na niego...

Mam zły dzień, zły tydzień, może nawet rok... I nie zanucę, że inni mają jeszcze gorzej, ja mam najgorzej, to ja jestem biednym zmaltretowanym przez życie żuczkiem! Nawet małolaty się jakoś grupkami spotykaja, chodzą po tych centrach handlowych - dziwne zajęcie, ale zajęcie, a ja siedzę. Niby oglądam telewizję, ale w niej są same powtórki  - "Czarodziejki", "Beverly Hills 90210" i inne wybitne dzieła amerykańskiej kinematografii. Niby czytam książki, lecz tak naprawdę stosuję je jako środek nasenny. 10 minut z książką w łóżku i drzemię jak niemowlę. Nie wychodzę z domu, bo za dużo tam ludzi. A teraz uwaga, uwaga! Nie mogę się przetransportować na żadne odludzie, albowiem... mam zepsuty rower.  (na sali słychać szmer zaskoczenia) Oh, któż by się spodziewał Alu droga. Co tym razem? Jeleń wyskoczył Ci pod koła czy może hamowałaś przed rodziną jeży? Nie, tym razem to ja padłam ofiarą, żeby było śmieszniej rzecz działa się przy wyjeździe z parkingu znajdującego się pod moją szkołą. Otóż jadę, może nie najwolniej, ale uważnie chociaż w uszach mam słuchawki. Jest wtorkowy poranek, jak codzień między godziną 6 a 8 szusuję sobie w okolicach centrum. Właśnie mijam ulicę Kopernika z zamiarem przedostania się do pobliskiego parku, gdzie stoi pomnik Orła Białego stylizowany na Wielkiego Kuraka, gdy w ułamku sekund, niespodziewanie, w kąciku oka dostrzegam, że z mojej lewej strony wyjeżdża samochód. Za późno, zdecydowanie za późno, bo gdy już wciskam hamulce mojego roweru okazuje się, że leżę na masce, a mój rower znajduje się 100 metrów dalej. Z maski dzięki prawom fizyki się zsuwam. Zapada cisza, martwa. Ja klęcząc przed błotnikiem boję się podnieść sądząc, że z samochodu wysiądzie właściciel, który wyzwie mnie od najgorszych a potem spisze celem ściągania należności za wgniecenie kierownicą maski. On jednak siedzi w środku myśląc, że zabił człowieka. Powoli się podnoszę, sięgam po rower, gdzieś z boku podbiega kobieta pytajac się czy dzwonić po karetkę. Spoglądam na siebie - przecież wszystko mam na swoim miejscu, nie chcę żadnych kłopotów. Więcej - czuję jakiś dziwny wstyd, może upokorzenie, dlatego chcę jak najszybciej dać stamtąd nogę. Facet dopytuje się czy aby na pewno wszysto ze mną ok. Jest roztrzęsiony, widze, że waha się czy nie załatwić tego pieniędzmi. Lecz ja jestem zdecydowana, chcę jak najszybciej zniknąć. Może trochę bolą mnie plecy, może kolano mam stłuczone, ale poradzę sobie. W szoku chyba pytam faceta czy jemu nic się nie stało, co z samochodem, maską właściwie. On również nie wygląda na kontaktującego, sztucznie się zaśmiewa i mówi, że się wyklepie. Szpachla, szpachla i jeszcze raz szpachla proszę pana;) Pouczam go zatem by uważał na rowerzystów, wsiadam i odjeżdżam do oddalonego o 200 metrów parku. Tam spoglądam na swoje kolano, które zdarte jest pożądnie, ale przecież płakac nie będę jak publicznosci nie ma. Uspokajam się, biorę do łapy długopis i jak gdyby nigdy nic rozwiązuję sudoku, a nawet postanawiam się jeszcze przejechać, na dworzec tym razem. Zwyczajem starym pożegnać jeden pociąg, posiedzieć na mojej ławce na peronie 4. Na dworcową posesję wjeżdżam przez bramkę i jak gdyby nigdy nic powoli jadę peronem 1 w stronę kładki. Coś mi świta, że może nie powinnam rowerem jechać po peronie, ale przecież nigdzie nie jest to zaznaczone, jadę zatem uparcie. Na horyzoncie pojawia się dwóch SOK-istów. Wiek pośredni, czyli panowie, do których wzdychać będę prawdopodobnie za rok. Swoje lata świetności w każdym razie dawno maja za sobą - pomyślałam, gdy nagle jeden z nich zaczął machać ręką. Obejrzałam się za siebie - prócz mnie nie było nikogo. Podjechałam zatem do nich i spojrzałam wzrokiem pytającym. Pani się zatrzyma - usłyszałam. - A co to droga pani autostrada? - Nie?- ze zdziwieniem w głosie odpowiedam, oczywiście zdziwienie spowodowane jest ogólnie zaistniałą sytuacją, a nie ironią. - Poproszę jakiś dowód tożsamości - o ty stary dziadygo, listy miłosne chcesz do mnie pisać? - myślę, a odpowiadam w sposób najgorszy z możliwych, czyli pytam się na jakiej podstawie on mnie chce legitymować, "bo z tego co mi wiadomo to jedynie policja ma takie uprawnienia" - on uznając to za obelgę podnosi głos i pyta się mnie, gdzie ja się znajduję, a skoro znajduję się na terenie PKP, to znaczy, że on tu stanowi prawo. Na tym kończy się moje szarżowanie znajomością prawa, pokorne cielę dwie matki ssie - postanawiam przytakiwać mu we wszystkim, daję legitymację. Pan władza natomiast na głos mówi: 17 lat? To już chyba kare można nałożyć. - Głośno w tym momencie protestuję, własciwie łzy w oczach mi się pojawiają i bezradnie się tłumaczę. On udając wielkiego łaskawcę mówi, że jedynie mnie "spisze". Jezusie najdroższy, pan jest hojniejszy niż święty Mikołaj! Dziękuję panom i prowadzę rower na peron 3, bo ten jest pusty w przeciwieństwie do 4. Tam wybucham płaczem, który szybko tłumię, bo i czasu już nie mam, wracam do szkoły i najzwyczajniej idę na lekcje. W domu też o niczym nie mówię - wiele hałasu o nic, przecież żyję, a głupia jestem tak jak byłam. Problem jest jeden, koło mam wykrzywione, pieniędzy nie mam, a wakacje uciekają. Pięknie, Kurczę, Pięknie...

Swoją drogą niewielu ludzi ma okazję leżeć na masce różowej Skody... Ja to się w czepku urodziłam, ha.

27 czerwca 2008   Komentarze (3)

Sru - tu - tu -tu!

Sru - tu - tu - tu!

24 maja 2008   Komentarze (1)

Żałosne...

Nie zgadzam się, zaprzeczam wszystkiemu co dotychczas pisałam. Wypieram się. To bzdury, wszystko bzdury. Aluta to bzdura, a może nawet gorzej. Przecież ona nie może mieć nic wspólnego z rzeczywsitoscią, żyje w jakiejś swojej bajce i narzeka, że źle jej tu gdzie jest. Może pora by sie było obudzić królewno! Przecież nie możesz udawać, że nic cię nie obchodzi, że gdy lżą ci od dziwek, ty snujesz wywody o społecznym zapotrzebowaniu na szmaty. Tak nie może być Aluta! Kim ty jesteś? A skąd ja mam wiedzieć? Czasami myślę sobie, że jestem wyjątkowa, nieklasyfikowalna. Czasami spoglądam dookoła siebie i wszystko to pęka. Nie jestem wyjątkowa, jestem dziwadłem. Napiszę teraz to na co rzeczywiście mam ochotę. Bez dobierania słów, udawania, że z pewnych rzeczy wyrosłam, bez zabawy w eufemizmy. Brak mi kogoś z kim mogłabym porozmawiać. Brak mi  kogoś kogo mogłabym zabrać ze sobą w podróż daleką lub na skromny spacer do lasu. A jednocześnie wiem, że nie ma takiej osoby, przed którą mogłabym sie otworzyć, bo nawet z samą sobą nie jestem szczera, że nie lubię, gdy jadąc rowerem za plecami mam innego rowerzystę. To mnie przytłacza, bo już jakiś czas temu zrozumiałam, że moja samotność jest moim nieświadomym wyborem. Kiedyś myślałam, że jestem brzydka jak noc, że odstraszam mężczyzn swoim wyglądem, ale to nieprawda. Jeśli nie jest się obdarzonym skrajną brzydotą, która kwalifikuje się na etat w cyrku, zawsze znajdzie się jakiś koneser. To nieprawda, że wszyscy młodzi mężczyźni lecą na fajną dupę i duże piersi. Młodzi mężczyźni są idealistami, wierzą, że jedynie charakter może świadczyć o prawdziwym pięknie. Często z doświadczenia zresztą wiedzą, co czai się w głowach tlenionych blondynek i zniesmacza ich to, że tlenione blondynki na każde zawołanie zniżają sie do poziomu ich rozporka. Dopiero, gdy mają lat kilkadziesiąt przestają wierzyć w ideały. W ich życiu pojawia się panna Mariolka z sekretariatu, która zręcznie wykorzystuje zawirowania wieku średniego. Zdradzają wszyscy, bez wyjątku, bo taki to czas głupi nadchodzi. Jeśli nie fizycznie to myślą, pytaniami, które w ich głowach narastają czy to jeszcze ma sens. Może właśnie ten strach przed tym, że kiedyś stracę wyłączność na mojego męża powstrzymuje mnie przed wdawaniem się w jakieś związki. Zresztą, o czym ja tu mówię? Związki? Zastanów się Alutka! Ty się nawet w rozmowę nie wdajesz a co dopiero związki, nie ośmieszaj się dziewczyno. Bo co ja mogę o tym wiedzieć. Ja chciałabym jedynie by ktoś mnie oswoił, bym w sobotnie popołudnia i wakacyjne dni nie siedziała przed telewizorem. Zróbmy może taki eksperyment. Nie wiem, kto jeszcze bawi się w czytanie tego bloga. Z pojedyńczych komentarzy mogę wnioskować, że są to 2-3 osoby. Wszystkie to kobiety {(z całym szacunkiem drogie panie) tak Bachu wiem, ty nie jesteś kobietą:P}, dlatego może apel ten jest grochem o ściane rzuconym, ale jeśli się mylę w moich szacunkach, jeśli jest wśród tego grona jakiś mężczyzna (jakikolwiek!) chcę go poznać. Niech mężczyzna się ujawni...

24 maja 2008   Komentarze (12)

O niczym Alutką zwanym...

Niech to wszystko diabli wezmą. Strony pod domeną photoblog.pl powinny być na moim komputerze zablokowane, bynajmniej! Ilekroć ciekawość mnie tam zawiedzie szlag mnie trafia. Teraz to już wszyscy pociągami się wożą, do Torunia jeżdżą, do Gdańska, a nawet do Krakowa. I jak przy tym wygląda taka Alutka podróżniczka? Nieciekawie, conajmniej. To nie oznacza oczywiście, że teraz chcąc pokazać, że ona może więcej ruszy w podróż do Peru. Niee... To bardzo głupie z mojej strony, ale mam już tak od bardzo dawna. Nie cierpię, a wręcz wprost nie nawidzę dublować zachowań rówieśników. Wychodzi to w gruncie rzeczy na moją niekorzyść, bo wyklucza nawiązywanie z nimi kontaktów, a z drugiej strony wybitnie świadczy o mojej emocjonalnej niedojrzałości. Waham się czy mówić to, co w tej chwili odczuwam, ale myślę, że tym oto sposobem możemy zakończyć rozdział "wagary z PKP". Trochę żal, trochę smutno z tego powodu, ale trzeba iść dalej. Tli mi się kilka pomysłów w tej sprawie, ale póki chwila mnie nie zmusi, poczekam z ich realizacją. A z drugiej strony wiem, że nie będę mogła tak wiecznie. Pomysły niebawem się skończą albo, co gorsze, będą coraz bardziej wymyślne, dziwaczne do granic, które może w pewnym momencie przekroczę. I co wtedy? Nie mam zamiaru być niewolnikiem rozrywki. Trzeba będzie wrócić do korzeni, zadowolić się książką, krzyżówką. Tak jest ze wszystkim. Nie chcę tutaj wprowadzać jakiś anarchistycznych treści, ani ogólnie filozofować, ale im bardziej się w coś angażuję, tym bardziej staje się tego niewolnikiem. W obliczu takiego wniosku czy cokolwiek ma sens? Kolejny paradoks, jeśli przyjmę założenie, że nic nie ma sensu, to czy przypadkiem nie staję się więźniem tej jednej myśli. O ja cię przepraszam, jakie to wszystko jest popaprane. Coraz bardziej skłaniam się ku wizji "Alutka - prosty rolnik" albo chociaż "pustelnik", bo mnie ten świat najzwyczajniej mierzi. Ale teraz, gdy jestem młoda to mogę sobie truć o wolności i życiu w lesie jako wyrazie tej wolności, ciekawe co będę mówić jako schorowana 80 latka, która gdyby nie cotygodniowe wizyty pani z opieki społecznej dawno by z tego świata zeszła... Nie mam pomysłu na moją przyszłość, ale mam nadzieję, że z tego można wyzdrowieć..

 

 

W środę popołudniem względnie późnym miałam telefon od kolegi z czasów gimnazjum - Daniela B. Prośba z jaką się do mnie zwrócił nie mogła mnie zaskoczyć albowiem w innym celu nie zwykł do mnie dzwonić. Organizował on kameralną popijawę i korzystając z faktu, że jego koleżanka ze szkolnej ławki wyglada jak matka 5 dzieci, polecił mi bym zapewniła płynny prowiant niezbedny do takich imprez. Tutaj oczywiście wykazałam się skrajną nieodpowiedzialnością, bo jak to cielę posłusznie prośbę spełniłam. Co ja im będę życie utrudniać, jeszcze nie czas na denaturat, ani płyn do spryskiwaczy, a wystarczy, że wszyscy mi zycie utrudniają. Nie bedę się usprawiedliwiać, bo wiem, że to było złe, a przede wszystkim egoistyczne - robiłam to dla własnej rozrywki. Oni zresztą nie są już świeżynkami w tej dziedzinie, gdy usłyszałam jakimi miksturami się zadowalali to tylko jeszcze bardziej mi się głupio zrobiło. Państwo sobie wyobrażają, że oni z dumą wręcz mówili mi o halucynacjach, które zawdzięczali aviomarinovi połączonemu z alkoholem? Dla mnie to właściwie rybka, w co oni się bawią po lekcjach, ale nie mam zamiaru być dnia pewnego ciągana po sądach za to, że byłam łaskawa im udostępnic alkohol...

23 maja 2008   Dodaj komentarz

Niedzielnym południem...

Mam ochotę iść do teatru... narodowego...

...niebawem

<tajemniczy uśmiech>

 

Kombinacje czas rozpocząć...

18 maja 2008   Dodaj komentarz

Ora et labora w punkcie promocyjnym...

Rusza czasami sumienie nieroba i chce on wziąć życie w swoje ręce, a przynajmniej mieć więcej piniędzy. Wyjścia ma dwa, iść do pracy lub wplątać się w światek przestępczy i wyczekiwać aż poranka pewnego zobaczy 5 luf wymierzonych w jego głowę. Chociaż 5 luf brzmi zachęcająca perwresją, Ala wybrała opcję pierwszą. Nie było to jednak poprzedzone żadnymi głębszymi refleksjami nad życiem, ani chęcią odciążenia finansowego rodziców. Złożyło się, że koleżanka z klasy głośno komentowała znalezienie sobie pracy w promocji, podchwyciła to Ala, trochę pomęczyła koleżankę i voila. Dostałam numer jakiejś pani kierowniczki i po obgryzieniu wszystkich paznokci, przełamałam sie i zadzwoniłam tym samym umawiając się na sobotę, godzinę 14 pod jednym z olsztyńskich hipermarketów. Odpicowałam się jak stróż w Boże Ciało i wyszłam z domu, trochę przed czasem co by wypytać koleżankę o ewentualne szczegóły i niebezpieczeństwa ze strony klientów. Gdy przyszłam na miejsce okazało się, że za zadanie będę miała z uśmiechem na ustach mówić "Dzień dobry, zapraszam do zakupu soków Hortex, przy zakupie 2 opakowań kosmetyczka gratis!"(z wyraźnym akcentem na słowo gratis). To nic, że ja się praktycznie nigdy nie uśmiecham, że zazwyczaj przybieram minę mordercy. Nic także, że te kosmetyczki wyglądały jak z odpustu i ludzie patrząc na nie uśmiechali się znacząco. To wszystko nic, gdy pomyślę, o panu od ciągania palet ze zgrzewkami wody mineralnej i o studentach, którzy licznie przybywali, by kupować piwo w promocji... Ogólnie rzec mogę jednak, że robota to ciężka, przynajmniej dla mnie. Przez pierwszą godzinę przełamywałam się, bo zagadywanie obcych, a nawet bliskich mi ludzi nie jest dla mnie chlebem powszednim, poprzedza to zazwyczaj głęboka analiza wszelkich czynników wpływających na końcowy rozrachunek, czy przypadkiem mnie nie wyśmieją. Niestety w tamtej sytuacji za jakąkolwiek analizę mi nie płacono, musiałam się zatem wziąć w garść, przykleić uśmiech na twarz moją pochmurną i niczym automat telefoniczny powtarzać "Dzień dobry, zapraszam do zakupu soków Hortex, przy zakupie 2 opakowań kosmetyczka gratis!". Nijak mi to jednak nie szło, bo wiedziałam z autopsji, że żadnego rezultatu to nie przynosi, a wręcz ludzie specjalnie omijają półki przy których napotkać pieprzącą o dupie Maryni hostessę. Z kazdym kolejnym powtórzeniem słów wyżej wymienionych rosło jednak moje przerażenie, wizja tej "darmowej" kosmetyczki naprawdę skłaniała niektórych ludzi do odłożenia soku innej marki na rzecz Hortexu. A może to Twój urok osobisty Aluta? No ba... W pierwszej godzinie udało mi się "opchnąć" jakieś 20 opakowań, wynik ten wydawał mi się całkiem niezłym, ale że zbliżała się pora obiadowa, a właściwie poobiedniej siesty, ruch w sklepie zmalał, w kolejnej godzinie poszła mniej więcej połowa tego, co do tej pory, więc morale mi trochę opadły i nogi zaczynały dawać o sobie znać (cały ten czas albo stałam, albo chodziłam poprawiajac soki na półkach), w godzinie trzeciej było już tylko gorzej, choć pod jej koniec ludzie znów się pojawili, więc w jakiś sposób mnie to mobilizowało, ale poczucie bezsensu tego zajęcia dawało o sobie znać. Czwarta godzina to już był czas, w którym zaczynałam ludziom opowiadać, że bardzo ułatwają mi życie biorąc sok "Hortex", a mężczyznom wciskałam kosmetyczki mówiąc, że odblaskowy pomarańcz i zielony (w jakich były one zrobione)to kolory niezwykle twarzowe. Cały ten pomysł zresztą z kosmetyczkami był poroniony (nie wiem kto to wymyslił) bo co ma kosmetyczka do soku? Myślę jednak, że w żaden sposób mnie to nie obchodzi, ja mam swoje 6 złotych za godzinę i to mi wystarcza. Po odstaniu 4 godzin, w szczególności tych ostatnich z pewnoscią zbliżyłam się do Boga. Nikt nie modlił się w myslach tak żarliwie, co ja, by czas mijał szybko, a klienci wyciągając rekę do półki brali właśnie soki Hortex. Ora et labora. Wnioski z całej tej przygody? Soki Leon nie mają wzięcia...

 

A wy wiecie co dzisiaj jest, wiecie, wiecie... a-je-a-je-a-o! KORTOWIADA. I wiecie kto gra, wiecie - wyjechaali na wakacje wszyscy nasi podopieczni!...KULT. A ja nie idę, z rozmysłem, świadomie, z dumą wręcz. Dlaczego? Kochani moi, a kto mądry z drewnem do lasu chadza? Skoro ma tam być 3/4 mojej szkoły, to nie widzę ani cienia powodu bym ja tam miała iść... Jeszcze bym pomyliła studenta z licealista, gorzej z gimnazjalistą bo te dzieci już tak się rozzuchwaliły i co to by było? Pedofilia zwyczajna, nie można ryzykować.

17 maja 2008   Komentarze (1)

O człowieku z upomnieniem wychowawcy...

Jak psu buda należy się wam oczywiście czytelnicy drodzy dalsza część historii mojej tragicznej miłości, lecz we mnie samej zapału do kończenia tej opowieści jest jakby mniej i emocje z tym związane już dawno mnie opuściły. Nie mogę zatem zaproponować wam nic prócz suchego przedstawienia faktów, czy jednak to was satysfakcjonuje? Nie, wiem, że nie, bo czytelnicy moi sroce spod ogona nie wypadli. Nie wypada mi zatem karmić was jakimiś strzępkami. W gruncie rzeczy moment największego napięcia i tak mamy juz za sobą. Co prawda, od chwili pocałowania go, odnosiłam wrażenie, że jakby inaczej się mi przygląda, lecz człowiekowi z moją fantazją nie takie rzeczy się wydają. Poza tym, czym właściwie jest taki pocałunek dla kilkudziesięcioletniego faceta? Niczym, fraszką, a z pewnością nie wstępem do romansu. Romans jest tutaj zresztą słowem nazbyt poważnym, nieodzownie kojarzy się bowiem z chwilami bardziej intymnymi, na które Ala nie chciałaby sobie pozwolić w tamtej chwili i z tamtym człowiekiem. Nie wiadomo do końca zatem o co jej tak właściwie chodziło, lecz do tego już chyba wszyscy przywykli, że Aluta to zbiór iksów, które nie tworzą jednolitej całości, stąd często musi ona działać na przekór temu, co uważa za słuszne. O dziwo nie zawsze jest to przyczyną jej klęski. I zakończmy w tym miejscu już temat starszego pana, bo mówić teraz będę o mojej karierze naukowej. Dwie rzeczy w tym tygodniu dumą mnie napełniły. Z geografii dostałam 4, co pozwala mi odetchnąć i zapomnieć już o 2 na koniec, podobnie zresztą jak w przypadku matematyki, chociaż tutaj trzeba się pilnować nawet z rzędem piątek. Pozostaje mi jeszcze czekac na wyniki z biologii i fizyki, w przypadku tej drugiej nie mam najlepszych przeciuć, ale może gdybym na ostatniej pracy klasowej zarobiła 5, może by mi sie udało 3 utrzymać. Ponieważ państwo drodzy, ja jestem nierobem i tak dalej, ale mam szczątkowe poczucie estetyki i jakakolwiek dwója na świadectwie raziła by moje oczęta. Aaaale przypomniało mi się - chemia - tutaj już chyba nic nie pomoże. A miało być tak pięknie, no trudno, ważne, że zdaję. Wiadomo, gdyby się spiąć, ostatnie prace klasowe pozaliczać na piatki i czwórki, to możnaby wyjść na prostą, ale nie bądźmy fantastami. A skoro jesteśmy przy szkole to stało się to, co do czego miałam nadzieję, że jest to jedynie grożenie palcem. Ecce homo - rzec by się chciało - homo choć hetero z upomnieniem wychowawcy. Na godzinie wychowawczej wręczono mi długopis o wkładzie czarnym i wypowiedzono polecenie bym po przeczytaniu była łaskawa zostawić swój podpis. Chociaż to zwyczaj niedobry, nie czytałam tekstu, pod którym złożony miał być mój podpis. Nie było mi do śmiechu. Powiedziałabym wręcz, że wielka to była sromota, lecz z drugiej strony i dziwny bunt się we mnie obudził. Przyczyniły się do tego słowa wychowawcy pana, który mniej wiecej w ten deseń rzekł, że z miłą chęcia osoby te (tj. mnie i dwóch kolegów szanownych jeszcze) z I LO wykopie. Na swój sposób mnie to zbulserwowało albowiem żyłam w świętym przekonaniu, że co jak co, ale wychowawca stać będzie za uczniem z własnej klasy murem, niczym Rejtan za nim pierś swą obnaży, a tu takie coś. Zdołowało mnie to, naprawdę. I wiem, że jestem teraz u niego na świeczniku. Ale przecież nikt nie lubi jak się z nim leci w kulki i jesli on ma mieć przez kilku takich ancymonów (jak ja i owi koledzy) jakies nieprzyjemności, to też można próbować go zrozumieć. Boję się jedynie, że się na mnie uweźmie - ponoć ma taki zwyczaj, a gdy się na kogoś uweźmie, to ten człowiek przepada, przepada z kretesem...


Pierwszy raz od czasów kultomani, kiedy to miałam ambicję skolekcjonować całą dyskografię Kazika, kupiłam płytę, a nawet płyty trzy. Tym samym w tym miesiącu mogę sobie z głowy wybić jakiekolwiek podróże, ale to tylko lepiej dla mnie samej. Jest to wydarzenie o tyle wyjatkowe, że w dobie ściągania empetrójek, by kupić płytę muszę być pewna, że kupić ją chcę. Zdarzyło się tak po raz piewrszy od lat trzech, a przyczyną był wspomniany już kiedys zespół Raz, Dwa, Trzy. I cóż moge powiedzieć... O pierwszym zakupie tj. o krążku z piosenkami Młynarskiego, że warto, a nawet trzeba. Trzeba jedynie zastrzec, że nie poleca się słuchania tego podczas jazdy rowerem, bo człowiekowi noga chodzi, usta się ruszają, spiewać się chce i człowiek przypadkiem może nie zauważyć staruszki idącej srodkiem chodnika. Wiem co mówię, jedną taką panią uratowały jedynie moje nowe klocki hamulcowe:P Z kolei jesli chodzi o zakup drugi tj. "Muzyka z talerzyka", to...może powiem tak. Większość piosenek już znałam, więc zaskoczenia i powtórnej fascynacji być nie mogło, ale tyż płytka fajna. Natomiast w przypadku trzecim z wyrokami się wstrzymam jeszcze albowiem mam ja od dwóch dni i nie wypada mi wyrokowac bez ówcześniejszego wsłuchania się, ale strassssznie kręcą mnie te kontrabasowo - akordeonowe klimaty. Żebym to ja była młodsza, to bym męczyła rodziców o zapisanie mnie na kontrabas, ale teraz to już musztarda po obiedzie, Aluta, jaka ty stara jesteś! Niesłychane, za rok 18 lat, jak to się stało?! I co i tak po prostu bedę mogła powiedzieć "dwa piwa poproszę"? Strasne!

 

Poniżej zdjęć tych kilka, przed którymi nie udało mi się uchronić na wycieczce...

Tak proszę państwa, są takie dni, kiedy nawet krzak wydaje się być atrakcyjny...

 

Kolejne zdjecie z serii niewyżyta Alutka...

 

Zdjęcia jakości złej ale reklamacji nie uwzględniamy;)

15 maja 2008   Komentarze (1)

An der schonen blauen Donau...

Wróciłam, żyję i nadal jestem tak samo wredna, nieposłuszna i nieodpowiedzialna jak byłam przed tygodniem, z tą jednak różnicą, że dowiedziałam się iż mój

stan zdrowia jest bardzo zły. Tak, to jest chwila na wstrzymanie oddechu. Drodzy czytelnicy, otwarcie przyznaję się przed wami i przed samą sobą, jestem

zboczona. Co prawda wasze zwierzaczki mogą spać spokojnie, wasze dzieci również, ale... wasi ojcowie już nie. Zboczyłam gdzieś dawno, dawno temu, jednak

wtedy wydawało się to jedynie niegroźną, chwilami zabawną przywarą, która minąć miała wraz z moim wyjściem z wieku dojrzewania. Tymczasem okazuje się, że

z Alą jest coraz gorzej. Nie zakochuje się ona już bowiem w studentach, nie śnią jej się po nocach świeżo upieczeni magistrzy, ona wzrokiem pełnym pożądania

błądzi za panami w wieku srednim. To jest chore! I to jak... Nie poruszam tej kwestii jednak by kogos tu szokować, jest to o tyle niesmaczne, że pisząc o tym

mogę jedynie odebrać komuś przyjemnośc ze spożywania obiadu. Jest to wstep do relacji z wyjazdu na obczyznę i jednocześnie ostrzeżenie dla młodziezy poniżej

16 roku zycia, że sceny zawarte w tym opisie mogą wpłynąć źle na ich dalszy rozwój. Czytacie to państwo drodzy na własną odpowiedzialność i sumienie.

O godzinie 5 zadzwonił budzik. Spałam tego dnia nie więcej niż 5 godzin. 5 godzin było dawką snu zdecydowania za małą bym miała tryskać energia przez całą

kilkunastogodzinną podróż do przygranicznej Wisły. Czekać jednak na coś musiałam tego dnia, może myślałam, że autobus, którym bede jechać przeładowany

będzie wygłodzonymi mężczyznami, to coś pomogło mi wstać, zorientować się czy wszystko jest spakowane i dojechać na miejsce, gdzie podstawiony miał być

autokar. Jako, że była to wycieczka z zakładu pracy mojej mamy, nie mogłam jednak snuć długo marzeń co do płci pasażerów, własciwie bezpieczniej dla mnie

samej było pogodzić się, że miast potencjalnych OW zobaczę tam stado bab, urzędniczek, które na codzien zajmują się piciem kawy i uprzykrzaniem życia

petentom. I rzeczywiscie tak było, a było nawet gorzej, bo tam, gdzie wsiadałam wraz z mamą wszystkie już sadowiły się na swych miejscach i okazało się, że

moje miejsce i miejsce mojej mamy są rozstrzelone w dwóch częściach autobusu. Mama siadła przy jednej ze swych koleżanek, ja nie mając wyboru zajęłam

miejsce na samym końcu obok dwóch dziewczyn w moim wieku, które na pierwszy rzut alutkowego oka zdawały się być wrednymi "es" i w sąsiedztwie

przysadzistego pana o imieniu Marian. Pan Marian był duszą towarzystwa, z wielkim trudem przychodziło mu milczenie. Szybko jednak zrozumiał, że Aluta nie

jest osobą, z którą będzie rozmawiać przez następne kilkanaście godzin. Miała bowiem ona sposób na dusze towarzystwa. Sposób miał 160 stron i nazywał się

"Konstanty, syn Konstantego" autorstwa Kiry Gałczyńskiej. Co prawda po 4 godzinach sposób się skończył, lecz Marian pan dziwnie zamilkł. Dziwnie żal mi nie

było. Zaczęłam się jednak nudzić, właściwie w plecaku miałam jeszcze dwie książki o mistrzu Konstantym, ale limit przeczytanych książek na najbliższe pół roku

najwidoczniej mi się wyczerpał. Udawałam zatem, że śpię, przypatrywałam się mijanym domom, kątem ucha słuchałam przewodnika... z minuty na minutę co raz

gorliwiej. Osoba przewodnika była jedną z niewielu osób, która mnie ucieszyła, tego roku bowiem w przeciwieństwie do lat poprzednich, przewodnik był

mężczyzną. Wsiadając niestety nie zwróciłam uwagi na to jak wyglada, nie miałam zatem pojęcia czy jest gruby, wąsaty, czy łysy, ale głos jego wskazywał na to,

że będzie na co popatrzeć. Na tamtą chwilę delektowałam się samym słuchaniem. Facet w przeciwieństwie do pań przewodniczek godoł z sensem - więcej - miał

potwornie cyniczną manierę i niebywałe poczucie humoru. Wystarczało to w zupełności by Alutka zainteresowała się panem przewodnikiem. Zanim jednak

zaczęła bacznie śledzić kazdy jego gest, minęło jeszcze trochę czasu. Naprawdę zainteresowała się nim, w Austrii, czyli trochę za późno, jeśli na coś liczyła;) Do

Austrii z Wisły droga była bowiem daleka. Faktem jednak było, że tak jak w poprzednich latach jakiś czort straszliwy wstąpił w naszą małą bohaterkę. Czort

zwany chucią, w terminologii biologicznej hormonami. Oczy moje nabrały dziwnego blasku i cała męska populacja Wisły, łącznie z niejakim Adamem Małyszem

była zagrożona. Inna zupełnie sprawa, że z zewnętrznych objawów tej niewyobrażalnej chcicy widoczne było jedynie moje spojrzenie, które niestety przez

wszystkich poczytywane jest jako spojrzenie mordercy, zatem nie było szansy by jakikolwiek mężczyzna odważył się do mnie podejść. A to wszystko i tak przy

hipotetycznym założeniu, że znalazł by się taki co to by w hipopotamach gustował. Przyjechalismy tam, to jest do Wisły, gdzie zakwaterowano nas w domu

wczasowym o rozpustnej nazwie "Izabella", w okolicach godziny 19, za oknami słońce już właściwie zachodziło, lecz moja mama jako wielki pasjonat gór

postanowiła razem ze znajomymi pójść samopas na spacer. Skorzystała z tego i Alutka, również samopas udała się na spacer, lecz w kierunku, gdzie mogłaby

ochłonąć lub ... Zostańmy przy lub;) Jako, że owy dom wczasowy oddalony był znacznie od centrum Wisły, było to dośc ryzykowne, jak wiadomo bowiem Ala

nie należała do osób z wysoko rozwinietą orientacją przestrzenną (no przecież, że nie seksualną!). Lecz kto nie ryzykuje, ten dzieci nie płodzi. Aluta z pewną

niesmiałoscia kolejne kroki stawiała, bo w sumie tak bardzo nie zależało jej by spać na wiślańskim dworcu czy w ogóle zakończyć na Wiśle całą tą wycieczkę,

jednak wszystko się dobrze skończyło, nie dość, że znalazła centrum Wisły, to jeszcze bez większych trudności wróciła tam skąd przyszła. I duma ją rozpierała, na

tyle, że nawet chuc się uciszyła. Tego dnia i nocy tej nic więcej się nie zdarzyło, podobnie jak pierwszego dnia w Austrii. Przyznam się bez bicia, całe to

zwiedzanie interesowało mnie jak zeszłoroczny śnieg. Oczywiście, podobało mi się, lecz nie oszukujmy się, nie jechałam tam, by po latach wyciągać przed

wnukami album i mówić "tu wasza babcia była", a to po części ze względu na to, że po Wiedniu oprowadzała nas jakaś kobita. Proszę mi wybaczyć, ale ja kobit nie

słucham i jak dotąd dobrze na tym wychodzę. Czym zatem się zajmowałam? Nooo, patrzyłam...podziwiałam ten tygiel kulturowy i powoli zaczynałam dokładniej

przypatrywać się osobie przewodnika. Widziałam teraz, że jest to mężczyzna w wieku średnim, że sylwetka jego nie jest już naturalnie wyprostowana, że włosy

jego straciły już swój kolor, a na jego dłoniach nie ma obrączki. Nie ma - zapaliło się zielone światło w głowie Alutki. Jasne, że jego wiek mi przeszkadzał, lecz był

to szczegół nieistotny. Od pierwszego czulszego spojrzenia na tego człowieka wiedziałam, że cały ten flirt nie wyjdzie poza moją głowę... w pewnym jednak

momencie zorientowałam się, że fantazja miesza się z rzeczywistością. To co wymyślone nabiera kształtów. I mogę jedynie domniemać, czy coś miało by

miejsce, gdybym od pierwszych dni, po ostatnie nie uparła się by udawać dzieciucha, który wszędzie chodzi pod rączkę z mamą. O tym jednak za słów kilkadziesiąt. Drugi nocleg miał miejsce w Bratysławie ze względu na to, że w Wiedniu koszt miejsca w hotelu przekroczyłby penwie koszt całej wycieczki. Warunki może niekoniecznie były zadowalajace, ale to nie była noc, w ciągu której miałam zamiar spać, przebywac w hotelu. Chuć nadal dawała o sobie znać i nastrój miałam imprezowy. Niejako byłam jednak przywiązana (w sensie uwięzienia, a nie głębokiej więzi) do mamy, nie zgadzała się ona bym gdziekolwiek ruszała się o tej porze. Sama jednak również miała ochotę wyjść z hotelu, właściwie nie tylko ona, lecz cała wycieczka. Zmiłował się zatem pan przewodnik i zorganizował nocne zwiedzanie Bratysławy. Tego mi było trzeba, lecz bym mogła się znaleźć w niebie siódmym brakowało mi jeszcze osoby przewodnika i zacisznego pokoju. Całe to zwiedzanie nie trwało jednak nawet godziny, towarzystwo zechciało iść do jakiegoś pubu, co w moim przypadku mogło oznaczać jedynie obserwowanie jak reszta weseleje z kazdym łykiem procentowego trunku. Przewodnik uznawszy, że sami trafimy do hotelu ulotnił się niespodziewanie, a ja widząc, że już nawet popatrzeć nie ma na co, szepnęłam mamie tonem zdecydowanym, że nie bedę się tutaj demoralizować i wracam do hotelu. Mama nieświadoma mojego rzeczywistego stanu demoralizacji oczywiście w tempie natychmiastowym lokal opusciła. Do hotelu jednak nie wróciliśmy tak szybko, trochę jeszcze pospacerowałyśmy, zdjęć nacykałyśmy i dopiero, gdy poczułyśmy, że po ulicach Bratysławy grasują grupki młodych upitych mężczyzn wróciłysmy do hotelu. Nowy dzień się zaczynał, gdy ja wtulałam swoją głowę w poduszkę. O 7 mieliśmy wyjechać ponownie do Austrii, czy był zatem jakiś sens by sie kłaść? I tak nie miałam wyboru, a rano... rano spotkało mnie zaskoczenie. Pewna uciążliwa dolegliwość natury gastrycznej mnie spotkała. Proszę docenić, jaka dyplomatyczność;) To było najpotężniejsze i najdłuższe katharsis jakie doświadczyłam w całym swoim życiu. Dalsze zwiedzanie miałam z głowy. Co prawda postanowiłam nie być więźniem porcelany, ale jak się okazało trochę ojro, a przede wszystkim czasu za to zapłaciłam. Było to o tyle niefajne, że był to dzień, gdy łaskawie został nam dany czas wolny, który ja w połowie poświęciłam na szukanie toalet i załatwianie pilnej potrzeby. Tym sposobem pamiatek z Wiednia nie ma... Dopiero po kilkunastu tabletkach węgla i trzech saszetkach Smecty, kryzys został zażegnany... i znów skupić się mogłam na cudownej osobie przewodnika;) Był to dzień zwiedzania letniej rezydencji Habsburgów. Nie powiem, ładnie się urządzili, ale nie to zdominowało ten dzień. Aluta jak to Aluta, roztrzepana, chcąc trochę ojro wydać i odżałować to, że zamiast sklepów zwiedzała wiedeńskie toalety, zagapiła się trochę na pocztówki, trochę na torby i nie spostrzegła jak reszta grupy się od niej oddala. Nagle podniosła swój wzrok znad czytanego przewodnika i zorientowała się, ze jest sama wśród dziesiątek koreańczyków, niemców, angoli, że gdzieś z oczu zniknęło jej średniowieczne kochanie. Wystraszyła sie pożądnie, bo z tych Habsburgów to byli jacyś megalomani i miejsc, gdzie mogła być reszta grupy było dużo. Kierując się jednak swoją szwankująca kobieca intuicją zbiegła po schodach prowadzących do głównego wyjścia i otechnęła. Była tam mamusia, był pan przewodnik i reszta była. Zagadką jednak było to, gdzie jest mój plecak, który musiałam oddać na przechowanie. Może nie to, gdzie on jest było zagadką, lecz to jak go odbiorę. Nie miałam bowiem do niego numerka, bo miała go pani przewodnik, ta jednak gdzieś wsiąkła. Zaczęłam się zatem oglądac dookoła siebie i znalazłam. Wisiał sobie swobodnie... na plecach przewodnika. Momentalnie struktura moich nóg zamieniła się w watę i pytanie, podchodzić - nie podchodzić? Mamusia widać odpowiedzialności mnie uczyć postanowiła i mówi, że ona go btrać nie będzie. No dobrze, postawiłam zatem krok do przodu, krok kolejny i czułam jakby tempreatura powietrza zaczęła wzrastać, natychmiastowo z każdym krokiem. Podeszłam do niego, właściwie już na granicy między omdleniem i cichym głosem mówię "mogę plecak?" - on brak reakcji. W ogóle mnie nie dostrzegł! Reszta grupy widząc moje zmieszanie, postanowiła mnie wyręczyć i chórem niemal "znalazła się zguba"krzyknęli. Obróciło się moje kochanie, zmierzyło mnie wzrokiem i z uśmiechem odparło - piwo proszę za tą przysługę - Nooo tego Alutka się nie spodziewała, niesmiało zatem rzekła to co jej do głowy przyszło - ale ja jestem nieletnia, piwa mi nie sprzedadzą - siląc się przy tym na uśmiech. On na to westchnął i dobrotliwie odparł - no dobrze, załatwimy to inaczej. - Błyskawicznie mi cisnienie skoczyło, lecz że rzecz działa się w gronie szerszym owo "inaczej" nie mogło niestety oznaczać tego, o czym państwo właśnie pomyśleli. Nastawił zatem policzek, sugerując tym samym, że oczekuje buziaka. I tutaj nie miałam pojecia co snem jest, co jawą, dlatego nie chcąc, by przypadkiem okazało się, że z tego buziaka zrobił się namiętny pocałunek w usta, najszybciej jak mogłam owego buziaka w policzek mu dałam i czerwona jak burak wróciłam do mamy. Wiem, żadne to halo, ale gdy poczułam jego szorstką twarz... mmm. Proszę mnie usprawiedliwic, ja mężczyzny nie dotykałam od półtora roku! Od tego czasu w stosunku do niego myśli wyłącznie miałam nieskromne, a sny grzeszące....


Dobra, dalsza część niebawem...

06 maja 2008   Dodaj komentarz
< 1 2 ... 4 5 6 7 8 ... 17 18 >
Pewna_dziewczynka | Blogi