NIE WIERZĘ w to czego dokonałam! NIE CHCĘ w TO WIERZYĆ! Pomyliłam terminy i myśląc, że koło z historii jest 8 czerwca, nie poszłam na dzisiejsze zaliczenie.
NIE WIERZĘ!
Teraz nie wiem czy się zabić czy ćwiczyć czołganie i skłony, które będę musiała wykonać na najbliższym dyżurze magistra F. Swoją droga całkiem przystojnego... Ty sobie żarty stroisz w takiej chwili?!
Taaa... nawet muzyczkę sobie zapuszczę ;_; Choć odpowiedniejszy byłby marsz żałobny.
No, elo, elo pamietam, że miałam napisać po kole i tak też czynię, choć z lekkim opóźnieniem. Udało mi się zaliczyć zarówno konstytucyjne jak i logikę, do której uczyłam się niecałe dwa dni (nie masz się czym chwalić przebrzydły leniu), na głowie mam jeszcze środowe zaliczenie Powszechniej Historii Państwa i Prawa, ale ponoć ma to być przeprowadzone w formie testu, więc zupełnie nie biorę sobie tego do serca (a za 4 dni będzie ryk). W obliczu jednak tak pięknie rozkwitającej wiosny, nie mam zamiaru pisać o mojej drodze do wyrzucenia ze studiów, myślę natomiast, że pożytecznie byłoby wyjaśnić wam co miałam na myśli pisząc gruba rzecz (siebie?), choć właściwiej byłoby napisać - grube rzeczy.
Z pewnością wiecie, co miało na celu umieszczenie w jednej z poprzednich notek obrazka zawierającego obrys terytorium Czech, na tle którego umieściłam zmodyfikowaną rzeźbę Davida Cernego i enigmatyczną datę 23 - 30.06.2011. To właśnie w tych dniach, ja i mój rower, będziemy przebywać na terenie Czeskiej Republiki. Próżna mowa! - zaśmieje się każdy, kto widział deklaracje z poprzednich lat, ale ja śmiem twierdzić, że nie tym razem koldzy i koleżanki. Dlaczego uważam, że akurat tego lata spełnię swoje groźby? Otóż, już spieszę z wyjaśnieniem, twierdzę tak ponieważ mam już odpowiednie wyposażenie (rower, sakwy, namiot, karimata), które starannie gromadziłam przez ostatnie trzy lata, mam nowy absolutnie sprawny rower, mam skromne środki pozwalające mi na dotarcie i przeżycie oraz - co najważniejsze - mam osoby, które gotowe są jechać tam ze mną (wyimaginowani przyjaciele się nie liczą, Alutko). Jakim cudem? Ano, tym już nie chcę się chwalić, bo większość z was pokręci głową albo powie rodzicom (o nie, tylko nie rodzicom:>), ale w zasadzie bezpieczniej będzie jeśli jednak powiem, bo w razie, gdyby to miała być ostatnia podróż mojego życia, będziecie mogli mnie pomścić i powiadomić odpowiednie osoby, w tym media (moje wielkie 5 sekund w Faktach TVN-u:>). Pozwólcie, że zanucę: "Jest takie miejsce w czeluściach sieci, gdzie słowa płyną szybko, lecz czas wolno leci..." , miejsce, w którym to znalazłam ludzi tak bardzo podobnych do mnie(od kiedy to Pudelek ma swoje forum?), że aż przestraszyłam się tego kim jestem. Wiedziałam jednak, że jedynie z nimi będę w stanie zrealizować moje wielkie marzenie i pewnego dnia, który powinnam spędzać na nauce, napisałam post o moich planach. Odzew nie był tak duży jak się spodziewałam, ale oficjalnie zebrałam w ten sposób 5 osób, o których nie wiem nic, poza tym, że 4 z nich jest płci męskiej, a jedna osoba deklaruje się jako dziewczyna. Oczywiście nikt mi nie musi tłumaczyć, że wszelkie kontakty zawarte w sieci mają to do siebie, że nabierają nowych barw w świetle rzeczywistości (czo?), więc po pierwsze nie wiadomo czy zastanę którąkolwiek z tych osób w umówionej miejscowości na końcu Polski, po drugie, nie wiem czy w ten sposób nie załatwię sobie zatrudnienia w holenderskim burdelu ani czy w ogóle kiedykolwiek jeszcze pojeżdzę na rowerze. Co by się jednak nie miało stać, w ostatnim tygodniu czerwca mam zamiar przebywać w Czechach (to już słyszeliśmy) i nie ma od tego odwrotu. Tylko muszę o tym powiedzieć rodzicom :>
Inna gruba rzecz, która nie pozwala mi oddać się nauce, to zbliżające się wesele mojej siostry ciotecznej, na którym zamierzam tańczyć do nieprzytomności i upić się do białego rana. Cieszę się niesłychanie, bo mało mam okazji do uczestniczenia w takich ludycznych zabawach, a przecież wszyscy wiemy, że tak naprawdę, w głębi duszy, za tymi rzekomo ambitnymi Osieckimi, Okudżawami, Brelami, pociąga mnie piękno prostoty piosenek disco-polo, więc to wesele będzie dla mnie prawdziwym świętem lasu. Szkoda tylko, że termin wesela wykluczył mojego jedynego kandydata na osobę towarzyszącą, aaale ponoć niedługo szykuje się kolejne wesele, a kto wie, może w końcu, i któryś z moich braci postanowi porzucić stan kawalerski, więc będzie okazja do wyegzekwowania jego obecności:>
Pozwólcie, że na tych dwóch grubych rzeczach na razie poprzestanę, chociaż ostatnio wiele się dzieje i to rzeczy dobrych, ale właśnie zbliża się północ, a ja muszę wcześnie wstać z okazji zakupów spożywczych w hipermarkecie sieci Real. Takowoż pozdrawiam was z całego serca i obiecuję, że napiszę po kole z historii. Elo.
Wzruszyłam się, te niedzielne poranki z Disco Relax na Polsacie ukształtowały moją wrażliwość ;_;
Kto z was w latach 90 nie chciał być jak Shazza, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Słuchajcie, ostatnio nie mogę pisać, bo udaję że się uczę, ale szykuje się taka gruba rzecz, że materiału się znajdzie na 10 notek. Proszę zatem o cierpliwość. Przewidywany kolejny wpis po 1 czerwca (koło z logiki) wtenczas wam wszystko jak na spowiedzi wyjaśnię. Jestem co prawda z każdym dniem bliżej zakończenia mojej kariery naukowej, co może wywoływać u mnie stany depresyjne, ale powoli nabieram umiejetności okiełznywania tych stanów, więc nawet jeśli w tej materii coś pójdzie nie tak, to nie zaowocuje to kolejnymi notkami o niesprawiedliwości świata (to nic, że bezpośrednio pod tym wpisem właśnie takowa istnieje:P).
Macie Brela w rekompensacie:
Nie mam pojęcia o czym śpiewa (jak znam życie o miłości:>), ale ta piosenka nękała mnie w myślach od dłuższego czasu.
Mam koleżankę, nazywa się Mariola. Otóż, Mariola, dostała ostatnio zaproszenie od swojej ciotecznej siostry na ślub. Ucieszyła się bardzo, bo ostatni raz uczestniczyła w podobnym wydarzeniu w wieku lat 8, z tą jednak różnicą, że wtenczas nie dostała imiennego zaproszenia. Z imiennym zaproszeniem jest zaś taka heca, że zazwyczaj zawiera ono sformułowanie "zapraszamy X z osobą towarzyszącą". Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani też zobowiązującego, aczkolwiek Mariolę owa fraza wyprawiła w długą podróż po krainie fantazji. Można powiedzieć, że bardzo się tą frazą przejęła i ubzdurała sobie, że zaprosi do odegrania roli osoby towarzyszącej pewnego bliskiego kolegę. Osobiście uważam, że to kiepski pomysł, ponieważ osoby towarzyszące przeważnie są synonimem chłopaka/dziewczyny w sensie romantycznym, natomiast ów kolega, choć darzony przez Mariolę płomiennym uczuciem skrywanej miłości, prawdopodbnie sam nie czuje się kompetentny do pełnienia podobnej funkcji. Tłumaczę to Marioli, mówię też, że przecież to byłby bardzo znaczący krok, że wiązałoby się to z poznaniem przez niego całej jej rodziny, co niekoniecznie musiałoby się dobrze skończyć, ale ona jest jakby głucha. Zamglonymi oczyma widzi siebie na parkiecie wtuloną w niego pod pretekstem tańca, chociaż sama umie tańczyć jedynie macarenę. Nie przemawia do niej również to, że jej kolega ma zawsze 1000 planów na rok do przodu, więc to naprawdę mało prawdopodobne by znalazł wolną sobotę, ani to, że odmowa na takie zaproszenie jest bardzo niezręczna. Mariolao chce go zaprosić, żeby - jak mówi - w końcu pokazać, że jest dla niej kimś naprawdę ważnym, ale chyba da się to zrobić na inny sposób, Mariolu? Ale ty jesteś, taka kaszaniasta, że na bank to zrobisz. Jutro.
Ale macie ubaw c'nie, chłopaki? Nie żeby mnie to nie bawiło, ale ja się strasznie boję przeterminowanych żartów i myślę, że już warto skończyć z tym rzekomym wyciąganiem mnie na piwo. Wiem, że moje zachowanie, moje infantylne noteczki malują wam w głowach obraz biednego upośledzonego wieloryba, dla którego każdy telefon, to wydarzenie miesiąca, a wizyta w pubie to święto lasu (czy raczej morza), ale... to jakaś straszna pomyłka. Nie mam zamiaru desperacko tego udowadniać, chcę jedynie was poinformować, że zarówno zabawa jak i nasza znajomość skończyła się już jakiś czas temu. Dlatego też nie ma żadnej podstawy by którykolwiek z was do mnie dzwonił, pisał mejle czy zaglądał tutaj. Miłego ćpania i dymania po klubowych toaletach. Pozdrawiam czule, Beata Kozidrak.
Szczęśliwie mój pobyt w Toruniu dobiega powoli końca. Nie oznacza to, że właśnie rzucam studia, o nie, przed kilkoma dniami zarejestrowałam się na filologię rosyjską, więc cokolwiek by się nie działo w czerwcu, na pewno UMK się mnie tak łatwo nie pozbędzie. Będzie się musiało przynajmniej bardziej postarać, bo - uwaga - zaliczyłam koło z konstytucyjnego (to nic, że w poniedziałek kolejne, a ja znowu jestem w polu). Mówiąc jednak o końcu, mam na myśli moje współlokatorstwo, z którym rozstanę się ostatecznie dnia 31 maja roku bieżącego, z racji złożenia wypowiedzenia właścicielowi. Większość zajęć właściwie kończy mi się z początkiem czerwca, więc kalkulując na chłodno, dalsza przyjemność obcowania z karaluchami, myszami, natchnioną artystką i budowlańcem z problemem alkoholowym, po prostu mi się nie opłaca. Z czego niezmiernie się cieszę i czym prędzej wywożę już swoje rzeczy. W przyszłym tygodniu planuję przetransportować pociagiem rower, aczkolwiek nie do końca jestem pewna swoich sił. Pamiętam, że jak go wiozłam do Torunia, to roiło mi się, że może wrócę na kole, ale przy mojej obecnej kondycji zajęłoby mi to tydzień, a strata tygodnia na miesiąc przed sesją, w mojej sytuacji, jest nie do pomyślenia. Marzę sobie natomiast, że w ostatnim tygodniu czerwca pakuję się z nim w pociąg do Kłodzka, z Kłodzka dojeżdżam rowerem do Kudowej Zdrój i na następny dzień dotykam w końcu swych marzeń i robię sobie zdjęcie na polsko - czeskiej granicy. Smutno się robi, gdy w chwilę później okazuje się, że to tylko moja fantazja, ale kto wie, może w tym roku się uda. Po tym jak w zeszłym tygodniu mojemu kubkowi z krecikiem przywiezionemu przed kilkoma laty z Pragi, odpadło ucho (taaa, samo odpadło), moja determinacja zdecydowanie wzrosła. W gruncie rzeczy to nie jest kosztowna operacja. Na pewno trzeba by mieć jakieś 100 złotych na bilety kolejowe i ze 200 na przeżycie. Przy założeniu, że rozbijałabym się gdzieś na dziko z namiotem, koszty noclegu całkiem by się zredukowały, ale nie wiem czy jestem na tyle odważna by stanąć oko w oko z jeleniem albo leśnikiem. Z drugiej strony, jakaż to by była przygoda! Damn, co ja bym dała żeby ktoś się ze mną zabrał! Matko, matko, to chyba ten moment, w którym dostaję gorączki planowania. Ostatni tydzień czerwca uznaję za zaklepany!
Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Zamalowałam całą ścianę notatkami, przez ostatni tydzień wypiłam dziesiątki kaw z dwóch łyżeczek, wczoraj nawet przez godzinę nie zmrużyłam oka, dzisiaj sama nie wiem, kłaść się czy malować notatkami resztę pokoju...
Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi... My się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi będzie zły... Ładna piosenka. Nie wiem w jakim celu zamieszczam jej frazy, może jak ten niedźwiedź chcę zasnąć mocnym, zdrowym snem, bez wspomagania dwukrotnej zalecanej dawki melatoniny. Nie wspominając już o strachu, który ostatnio towarzyszy mi nader często w mojej refleksji nad własną przyszłością.
Uczę się, a właściwie maluję notatki. Maluję to dobre słowo bowiem opracowanie jednej strony A5 zajmuje mi średnio godzinę a treściowo zawiera może z 2 strony podręcznika (na 250, które muszę opanować). Chcąc zwiększyć efektywność moich działań zaczęłam nawet słuchać w trakcie Chopina, bo gdzieś zasłyszałam, że klasyka ułatwia naukę, ale widać ma to zastosowanie wyłacznie do ludzi pozbawionych lub będących jedynie we wczesnym stadium naukofobii. W moim przypadku już 10 minuta z klasykiem Chopinem, skończyła się zarządzeniem przygotowania obiadu. Po obiedzie dziwnie się złożyło, że moje współlokatorstwo doprowadziło do wysadzenia korków czym ostatecznie zakończyli moje spóźnione obchody roku Chopinowskiego. Prawda niestety jest taka, że robię wszystko by tylko nie skazić mojego umysłu wiedzą. Mogłabym nawet słuchać albańskich pieśni ludowych (a wiem, co to są albańskie pieśni ludowe) byleby tylko pozwoliło mi to na kilka minut oderwać się od nauki.
Myślę. Jutro przede mną poważne wyzwanie. Podczas czytania obecności na ćwiczeniach z logiki, będę musiała się zebrać w sobie i przypomnieć temu najprzystojniejszemu z doktorantów (z racji jego urody poziom stresu wzrasta mi do 200%), żeby mi wpisał obecność za poprzednie zajęcia, gdyż odrabiałam je z inną grupą. Z pewnością będzie kupa śmiechu, jak mi powie, że sobie mnie nie przypomina:/
No dobra, pax vobiscum, najpilniejsza studentka WPiA idzie spać.
Błagam, Ala, nie zaprzepaść tego, co zdołałaś osiągnąć! Może nie jest to dorobek przytłaczający, ale mimo wszystko świadczy o pewnym poziomie, dlatego błagam Cię, opamiętaj się, przestań udawać ciągłe stany maniakalno - depresyjne! Wiem, że dużo bardziej pociąga Cię czytanie plotek na Pudelku, ale zauważ w końcu, że to nie może trwać wiecznie! WEŹ SIĘ W KOŃCU DO ROBOTY! ZACZNIJ UŻYWAĆ MÓZGU! Wyobraź sobie, że to już maj, zaledwie półtora miesiąca przed pierwszym egzaminem. W maju jak to bywa, kwiaty kwitną na łąkach, na miejskich trawnikach psy poczynają kolejne pokolenia czworonogów, a ty smutnymi oczyma wodzisz za doktorantami... Tymi doktorantami, którzy w najbliższym czasie będą musieli uniemożliwić Ci przystąpienie do egzaminów, bo nie robisz absolutnie nic, sukcesywnie cofasz się w rozwoju.
Wiesz już na pewno, że jeśli cudem uda Ci się jednak pozaliczać kolokwia, to zdasz maksymalnie jeden egzamin. Zdążyłaś się już pogodzić z tą myślą. W końcu nie jest ona aż tak przerażająca, do poprawki pozostałych dwóch przedmiotów zostałyby Ci jeszcze 2 wakacyjne miesiące, w razie skrajnego pecha byłby jeszcze jeden warunek do wykorzystania. Radzę tobie zatem, z całego serca, uświadomić sobie, że jesteś na krawędzi i tylko od ciebie zależy, w którą stronę zrobisz krok (przy założeniu, że złośliwi profesorowie nie istnieją).
Jestem już poważnie Tobą zmęczona, od dłuższego czasu obserwuję to co robisz i nie wiem jak mam do ciebie mówić byś zrozumiała, że twoje życie ma znaczenie, że możesz w życiu coś osiągnąć, że możesz nie zazdrościć, a wręcz być dumną...
Teraz płaczesz, bo to co mówię jest w istocie przykre, ale i tak wszyscy wiemy, że jutro znowu spędzisz cały dzień przed komputerem. Nie tknąwszy książki od konstytucyjnego, na 9 dni przed odroczoną poprawą koła. Jakże ci pomóc, dziewczynko...
W ramach wiosny wznowiłam poszukiwania miłości mego życia. Tym razem postanowiłam to jednak robić bez zadęcia, acz z nutką fantazji. Owa fantazja to nic innego jak dodanie sobie 5 lat w profilu randkowym i wodzenie na pokuszenie panów z przedziału wiekowego 25 - 35 lat. Jestem zatem 25 letnią bezrobotną absolwentką studiów politologicznych. Nie żeby było to moim marzeniem, chodzi raczej o łatwość wcielenia się w rolę. Oczywiście, nie spodziewam się sukc
Zostawianie laptopa na niewiele się zdało, czas jaki zyskałam na uwolnieniu się od wszchpotężnej mocy tego pożeracza czasu, a który miałam wykorzystać na naukę do poprawy koła, ostatecznie przeznaczyłam na bicie rekordów w zbijaniu kulek na komórce. Założę się, że nawet, gdyby dobry los zesłał mnie na miesiąc na bezludną wyspę, wyposażając jedynie w podręczniki do prawa konstytucyjnego i powszechnej historii państwa i prawa, prędzej zbudowałabym tam piramidę niż przeczytała chociażby fragment któregoś z podręczników. Nie rozumiem samej siebie. W liceum jeszcze udawało mi się odnajdować jakieś szczątki rozsądku i ostatecznie, w obliczu zagrożenia, wziąć się do nauki. Teraz, gdy na dniach mogę sprawić, że wylecę z - wymarzonych przecież - studiów, gdy do nauki mam rzeczy, w gruncie rzeczy niepomiernie bardziej interesujące niż nauka procesów życiowych pantofelka czy budowy i funkcji tkanki mięśniowej, otworzenie książki przychodzi mi z większą trudnością niż umycie wszystkich okien w domu. Wiem, co mówię, bo właśnie w ramach przedświątecznych porządków dokonałam tego wiekopomnego czynu. Mój mózg jest niezdolny do nauki! Co jednak śmieszniejsze, im bliżej mi do pożegnania się ze studiami, tym bardziej mi się marzy prawnikowanie. Nie jest to jednak, niestety, źródłem jakiejkolwiek motywacji, konstruktywnej motywacji.
No dobra, o tym, że nie jestem typem naukowca, już wszyscy wiemy, co poza tym...
Wróciłam do Olsztyna. Mało kiedy tęskniłam za nim tak jak przez ostatnie 3 tygodnie. Tęskniłam za Olsztynem jako miejscem mojej beztroski. Teraz, gdy wróciłam ze wzruszenia i ekscytacji nie mogę spać. Wszystko zdaje się takie pachnące, smaczne, miłe. Nie mogę się doczekać jutra - zakupów wizyty u babć i wszystkiego co czeka mnie po tym. Dziwnie się czuję, choć mam wrażenie, że to nie jest żaden z tych moich odlotów typu "jutro zawładnę nad światem, od jutra będę żyć". Aczkolwiek niewykluczone, że to jakaś odmiana jednego z tych stanów nadmiernego podniecenia wywołanego zazwyczaj kubkiem kawy albo nadmierną ilością spożytego cukru. A może to po prostu nawyk kładzenia się o świcie. W każdym razie obecnie turlam się po całej powierzchni łóżka nie mogąc znaleźć czułych ramion Morfeusza, który dziś mógłby przybrać twarz wysokiego bruneta napotkanego w pociągu. Ot, nic szczególnego, we włosy miał wtarty żel a'la włoski amant, w ręku dzierżył portret tybetańskiego mnicha(nie pytajcie mnie dlaczego, po prostu miał ze sobą portret tybetańskiego mnicha), lecz myślę (uwaga, zaczynam fantazjować) że odrobina mojej perswazji mogłaby sprowadzić tego chłopaka na właściwą drogę. Tym bardziej, że podstawy dobrego wychowania miał już wpojone, gdyż widząc jak nerwowo spoglądam na moją ciężką walizę umieszczoną na przedzialowej półce, zaproponował pomoc. Koniec historii, choć z tego co wiem (widziałam), studiuje na moim wydziale, więc może jeszcze kiedyś nasze drogi się zejdą.
Moją uwagę dzisiejszej nocy zajmuje też kwestia kłamstwa. Jak wiadomo zwykłam dużo myśleć o sobie i w ramach jednego z takich seansów myśli, zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem kłamstwo nie pozwoliłoby mi się ponownie odnaleźć. W końcu w tych zeszłych czasach, które tak gloryfikuję, kłamałam jak najęta, głównie rodzicom... no i studentom co do wieku:> Zastanawiam się czy kłamstwo nie pomogłoby mi w odzyskaniu pewnego komfortu psychicznego. Jaśniej, gdybym przykładowo mówiła rodzicom, że na uczelni wszystko mam pozaliczane, że uczę się dzień i noc, być może nie dostawałabym ataków empatii, kiedy to czuję się jeszcze bardziej beznadziejnie, bo wiem, że przez swoje zachowanie martwię rodziców, trwonię ich pieniądze, obniżam standard życia itd. Tak żeby mój postęp był wyłącznie moją sprawą. Wyjątkowo głupia teoria, wiem, ale już zaczęłam ją wcielać w życie, mówiąc tacie, że zaliczyłam koło z konstytucyjnego. Mój Boże, to wszystko jest nie na moje nerwy. Przecież ja widzę, ile oni tyle wysiłku wkładają w to żebym ja wyszła na ludzi, a jestem tak zupełnym zerem, że nawet dzielić przeze mnie nie można. Eheu... smutno się zrobiło ;_;
Coś jeszcze miałam napisać, ale umknęło to mojej pamięci. Aha przypomniałam sobie. Jeszcze większa bzdura niż z tym kłamstwem. Doszłam bowiem do wniosku, że mam problem z tłumieniem emocji i że formą terapii moglaby być dla mnie wulgaryzacja języka. To znaczy między niektóre słowa w notkach wplatałabym jakieś "o kur**", "ja pier****" albo "ja je***". Rzucanie mięsem nie jest mi obce, w moich myślach to refleksja nadzwyczaj częsta, aczkolwiek w obecności innych osób mam blokadę przed używaniem takich zwrotów, więc może jest to jakiś trop... Z drugiej strony wzdryga mnie jak słyszę, że jakaś białogłowa bezwstydnie kala swoj język podobnymi określeniami i mam wrażenie, że porządne samce też nie przepadają za takim aparatem pojęciowym u samic. Z trzeciej strony, jak sobie rzucę przekleństwem, to takie pewniej na nogach czuję...
W niedzielę jadę z olsztyńskim kołem Gazety Polskiej (i mamą) do Warszawy, będę brała udział w obchodach rocznicy katastrofy (zamachu?) smoleńskiej.
Jest co raz gorzej i nie pisze tego dlatego, że szczególnie lubię się umartwiać nad sobą. Jest źle, może być beznadziejnie, jeśli natychmiast nie podejmę odpowiednich kroków. Jak się można było spodziewać, nie udało mi się zaliczyć koła z konstytucyjnego. W zeszły poniedziałek stałam się oficjalnie członkiem elitarnego grona ludzi ustawionych w pierwszym rzędzie do odstrzału. Elitarnego, bo na blisko 90 ludzi mających zajęcia z tą prowadzącą, noga powinęła się jakimś 3 czy 4 osobom. Łatwo się zatem domyślić, że bynajmniej nie wynikało to ze złośliwości prowadzącej. Dobra wiadomość jest taka, że mogę tą ocenę poprawić. I myślę, że to zrobię, pod warunkiem, że w tą sobotę zostawię laptopa na biurku w Olsztynie i nie zabiorę go już nigdy więcej do Torunia.
Jestem uzależniona i to nie jest ot takie sobie podśmiewywanie z jakiejś błahej słabostki typu jedzenie czekolady na kilogramy. Komputer, a w szczególności mieszczący się w nim Internet, sprawiły, że całkowicie przeniosłam swoje życie do wymiaru wirtualnego, w którym realizowałam większość swoich potrzeb, a przynajmniej wydawało mi się, że je realizuję, bo w rzeczywistości była to iluzja. Weźmy na przykład te słynne spotkania ze studentami poznanymi przez Internet. Przecież 90% z nich było totalną porażką, we wszystkich niemal przypadkach nie dochodziło do kontynuacji. Praktycznie od 2006 roku nie udało mi się z nikim zawiązać jakichś cieplejszych więzi. Nie mówię tu o związkach, lecz zwykłym kolegowaniu się. Znamienne jest też to, że im mniejszy miałam dostęp do komputera (czasy ojcowskiego koncesjonowania mi Internetu), tym pożyteczniej go wykorzystywałam. Teraz, gdy siedzę tu dzień i noc, niczym nieograniczona, nie potrafię się nawet zebrać by wydrukować potrzebne mi na zajęcia materiały. Siedzę tu i tak naprawdę nic nie robię, bo nawet rzeczy, które czytam, nie mają żadnej wartości.
Moje życie jest obecnie ruiną. Ludzie mają mnie za niemowę i dziwaczkę, choć przecież wszyscy wiemy, że nie jestem przesadnie tępa czy niezrównoważona psychicznie. Po prostu muszę nadrobić pewne etapy rozwoju, których nie przeszłam uciekłwszy w świat Internetu. Dlatego pojutrze odłożę tego pieprzonego laptopa na półeczkę w moim olsztyńskim pokoiku i niech mi ręce świerzbem porosną, jeśli dotknę go wcześniej niż za 2 tygodnie. Chcę żyć! Nie chcę już gnić zamknięta w pokoju i obrażona na cały świat, ukradkiem podglądając innych. Chcę mieć swoje życie, być aktywną, zaangażowaną.
Ja wiem, to wszystko podpada pod tzw. osobowość typu borderline... ale przed Freudem nikt nie używał takiego określenia. W czasach, gdy jeszcze masło było masłem, a kiełbasę robiono z mięsa, nazywało się to niedojrzałość i znakomitej większości ludzi udawało się z tego wyjść czy po prostu wyrosnąć. Sądzę, że przy minimalnym wysiłku mnie również to czeka.
Myślę o sobie często i namiętnie. O żadnym mężczyźnie nie myślę tak często jak o sobie. Ostatnio wymyśliłam, że nie od razu Kraków zbudowano. Sprytnie, nie? W odniesieniu do mnie ma to znaczyć, że nie zmienię się z dnia na dzień, nie ma szans, dzień w którym sama z siebie wyjdę do ludzi i zostanę duszą towarzystwa nie nadejdzie nigdy. Możliwe, że kiedys nadejdzie dzień, w którym przestanę obgryzać paznokcie, kiedy indziej obudzę się bez potrzeby pochłonięcia kilku tabliczek czekolady, kiedyś na pewno też poznam ciekawych ludzi i po jakimś czasie się z nimi zaprzyjaźnię. Wszystko to mnie z pewnością czeka, pod warunkiem, że zrozumiem jedną rzecz: wracanie do normalności to proces. To coś jak budowa, codzienne dokładanie kolejnych cegiełek, następnie wykańczanie i dbanie o to, co się zbudowało. Nie można jednak niczego dopilnować będąc wyłącznie skupionym na sobie. Pierwszym krokiem powinno być zatem zmarginalizowanie myśli o sobie samym. Też nie z dnia na dzień, ale powoli, małymi krokami. W zwykłych codziennych sytuacjach. W rozmowie chociażby. Niedawno przyłapałam się na tym właśnie, że nigdy nie skupiam się na rozmówcy, zawsze próbuję jedynie odegrać przed nim obraną rolę i nie martwią mnie jego problemy, lecz wiarygodność mojej kreacji, budowa formy (Gombrowicz?).
Nie ważne. Bardzo nie lubię tego mojego filozofowania, ale to właściwie silniejsze ode mnie. Wpadam tutaj niby żeby napisać, że rower wyciągnął mnie na przejażdżkę, a wychodzi mi wypracowanie z polskiego. W każdym razie, to prawda, w końcu wyłączyłam komputer, wypełzłam z mojej zarobaczonej i zamyszonej nory zwanej stancją i wsiadłam na rower (przywieziony przed dwoma tygodniami pociagiem). Wcześniej jeszcze wybrałam punkt przeznaczenia i z niemałym wysiłkiem ruszyłam przed siebie. Purpura okalała moje policzki, z ust wydobywało się sapanie, z uszu dymiła para...(gdyby widział to Brzechwa, napisałby kontynuację "Lokomotywy")Wspomnianym punktem miał być toruński fort VII im. Tadeusza Kościuszki, ale szybko okazało się, że pobłądziłam, przy czym sam fort aż tak bardzo mnie nie pociągał bym miała zadzierać z potencjalnymi mieszkańcami lasu, więc wyjechałam na szosę i spokojnie dojechałam do przestrzeni miejskiej, skąd udałam się nad Wisłę. Niestety jak to bywa przy wiosennej aurze, jest to miejsce nadzwyczaj oblężone, a że przebywanie w większym skupisku ludzkim to na razie zbyt wiele dla mnie, to przetransportowałam się na drugą stronę Wisły, tam gdzie ongiś przychodziłam na wagary, spodziewając się, że w samotności będę się tam mogła oddać melancholii a w przypływie miłości do świata może utopić. Dziwna rzecz zresztą, ostatni raz byłam tam właśnie za czasów szkoły średniej, aż do dziś nie poważyłam się tam zajrzeć i może lepiej by było, gdybym tego nie robiła. Znów bowiem poczułam gorzki smak rozczarowania, gdyż na pomoście - moim ołtarzu melancholii, dwie dziewczyny urządziły sobie sesję zdjęciową. Nie mogąc znieść tej profanacji, odwróciłam się na pięcie, wsiadłam na rower i cała rozstrzęsiona wróciłam do mojej nory. Nie cierpię widzieć jak w moich tajnych miejscach, w których wyobrażam sobie romantyczne randki z podtatusiałymi mężczyznami pojawiają się ludzie. W międzyczasie zdązyłam jeszcze odpowiedzieć jakiemuś niczego sobie chlapečkovi w wieku studenckim, gdzie jest dworzec i zostać adresatem dziwnego spojrzenia, a właściwie skurczu mimiki, w każdym razie czegoś, czym normalny człowiek by się nie przejął, a co zachwiało moją samooceną. Jak się jednak okazało, to nie był ostatni tego dnia incydent, który sprawił, że serce szybciej mi zabiło. Nie powiedziałabym jednak, że ze szczęścia. Po mojej jakże wyczerpującej wycieczce rowerowej, zdecydowałam, że wyciągnięte z najgłębszych zakamarków grosiaki (przy okazji znalazłam mysie bobki za kanapą a chwile później coś przemknęło mi przed oczami)wydam na bułeczki mleczne. W tym celu wybrałam się do pobliskiego Tesco. Jako, że cała wizyta miała trwać nie dłużej niż 15 minut (łącznie z drogą do i z)i nie obejmować wchodzenia w interakcję z ludźmi, wyszłam z domu właściwie tak jak stałam, na koszulkę założyłam jeno kurtkę, na nogach miałam moje wspominane już niegdyś (łoo..kiedy to było)różowe pumy. I otóż szłam krokiem spokojnym, myśląc chyba jedynie o tym, że w odbiciu mijanych witryn wyglądam nadzwyczaj niekorzystnie, więc może powinnam zrezygnować z owych bułeczek, gdy nagle poczułam za sobą kroki. Jako, że nie była to noc, ani ciemny zaułek (oho, moja mysz właśnie fuknęła na głos...) zbytnio się nie przejęłam i szłam dalej ignorując wyraźnie depczącego mi po piętach intruza. Mina mi zrzedła, gdy w chwilę później zostałam przez niego wyprzedzona i momentalnie rozpoznałam w nim PIIIPM. Pech chciał, że wyprzedził mnie na 2 metry przed światłami, na których musielibyśmy stać razem, gdybym tylko na jego widok automatycznie nie skręciła w osiedlową uliczkę. Mam wrażenie czy może bardziej nadzieję,że nie wiedział kogo mijał. Z drugiej strony nie minął mnie w normalny sposób, było w tym coś agresywnego. Nie mam zamiaru jednak tego roztrząsać. Jest dla mnie uosobieniem męskości, ale wiem, że ja nie jestem w jego typie. Wiem też jak okropnie niezręczne jest mieć takiego niechcianego adoratora/adoratorkę i nie zamierzam nikogo osaczać moimi uczuciami. Założę się, że niedługo poznam nowe uosobienie męskości, chociaż od czasu Grzegorza, trafił się jeno on ;_;
A może ja po prostu lubię być odrzucana i nie żadne męstwo, lecz nieszczęśliwa miłość mnie kręci. Może być, zresztą już kilkakrotnie ten trop podejmowałam.
A widzieli Little Britain? Bo ja właśnie znalazłam nową wymówkę dla nie opuszczania mojej nory;)
Nie udało mi się znaleźć bardziej reprezentacyjnego fragmentu, ale ogólnie całość wciąga
W sekrecie powiem, że na chatroulette połączyłam się z Jonas Brothers (taki zespół młodzieżowy, głównie znany z prawictwa członków - czytałam pudelka to wiem) podczas próby. Nie wiedziałam zbytnio co powiedzieć, raczej nie należę do ich targetu, ale było też w tym coś ze zdumienia, że oto ja smiertelnik staję oko w oko z celebrytami, że to moja wielka chwila, 5 minut w ich świadomości. Napisałam zatem cos w stylu "oh my gosh! Jonas Brothers! Am I right?" i po uzyskaniu odpowiedzi pozytywnej nacisnęłam przycisk "next". Nie wiem co na to ich celebrycka duma, ja z pewnością czułam pewien niedosyt, bo przecież jakby człowiek dobrze zagadał, to może by się nawet skypem wymienił, później wakacje w Hollywood czy gdzie oni tam urzędują, wiadomo czysty pieniądz, ale zupelnie nie mialam pojęcia o czym się teraz rozmawia z nastolatkami (:>), a oni sami wygladali jakby tylko czekali na wyrazy uwielbienia. Innym razem siedząc na ruletce, chyba połączyłam się z Jessicą Albą, chociaż w tym przypadku nie mam pewności, bo z rozpędu wcisnęłam wspomnianego już "nexta" i tyle było tego mojego obcowania z nią, ale głowy sobie nie dam uciąć czy to nie był fake, bo puścić nagranie z Albą to też żaden problem. Warto jednak zaznaczyć, że żeby natrafić na takie rodzynki, trzeba się przedrzeć przez morze męskich genitaliów i z pewnością nie jest to sport, który polecałabym normalnym ludziom.
Jeśli chodzi o wczorajszą rozmowę, to myślę, że udało mi się sprawić dobre wrażenie, chociaż niemało wysiłku kosztowało mnie to by w ogóle się odezwać i nie uciec z krzykiem do łazienki (do ostatniej chwili miałam taki zamiar), no i przede wszystkim by usunąć w cień świadomość, że całą tę rozmowę będzie słyszeć moje współlokatorstwo, a że takie rozmowy zazwyczaj opierają się na pytaniach typu: "wymień swoje wady i zalety" albo "jak byś się zachowała gdyby ktoś nie odebrał cię z lotniska/dworca", a zatem odbiegają od standardowej rozmowy z mamą przez telefon ("uczysz się? - tak, uczę się. masz co jeść? - tak, ugotowałam kaszę"...) to z pewnością, nie znając kontekstu, mieliby prawo później krzywo na mnie patrzeć i podejrzewać, że gadam sama do siebie.
W każdym razie sprawy nabierają tempa. Jeśli pomyślnie przejdę test językowy (a ponoć nie ma szans bym go nie przeszła), to Rosja będzie mnie witać z otwartymi rękoma. Uczucia mam skrajne, raz wyobrażam sobie jak poznaję ludzi z czterech stron świata, piję, bawię się z nimi, a później wszystko ciemnieje i widzę jak zabawa trwa, tylko ja tradycyjnie stoję w kącie, albo zawalam jakiś projekt, który został mi powierzony i wszyscy mnie obgadują. Poza tym boję się, że za dużo uwagi poświęcę temu wyjazdowi i przypadkiem zawalę studia. W końcu już teraz jestem tak jakby na wylocie i szczerze nie widzę światełka w tunelu, a co to będzie po sesji letniej?
Zasadniczą kwestią są też pieniądze. Zgodnie z umową organizatorzy wolontariatu pokrywają koszty zakwaterowania oraz wyżywienia, lecz takie rzeczy jak transport, wiza czy wydatki na rozrywki, trzeba pokrywać już z własnej kiesy... Ponoć pociag do Moskwy w obie strony to +/- 500 zł (samolot jakie > 1000zł, więc odpada), do tego wiza ok.150 zł. Zakładając, że będę tam jakieś 6-8 tygodni trzeba by doliczyć jakiś 600-800 zł(jak nie więcej) na owe niekontrolowane wydatki. W ten sposób z z pozoru wakacji za darmochę, robią się wczasy All Inclusive w Egipcie. Myślę jednak, że żaden egipski kurort nie dostarczy mi takiego dreszczyku emocji jak nasza tajemnicza siostra Rosja. Może jakaś przejażdżka czarną Wołgą?
W każdym razie idę spać. Czy to dziś jest ta słynna noc, gdy jacyś idioci odgórnymi uregulowaniami odbierają ludziom godzinę snu? Matko, matko... konstytucyjne nie ruszone.
1) warunek z prawoznawstwa ("...a Mariuszek to wszystko zaliczył bez poprawek...")
2) długi (postaw się a zastaw, czyli jak Alutka nabyła laptopa)
3) koło z konstytucyjnego (za 3 dni, zero nauki)
4) rozmowa kwalifikacyjna na wolontariat w Rosji (jutro 18:30 Skype)
5) uzależnienie od Internetu (3x17h chatroulette.com)
6) najmocniejsze od czasu pana G. zadurzenie, naturalnie bez szans.
7) kochani współlokatorzy - "artystka" (widziałam jej prace w internecie, śmiech na sali) i jej chłopak, niedorozwinięty emocjonalnie budowlaniec. Wypowiedzieć nie mogę, bo przepuściłam kaucję:<
Wiecie co, chciałabym coś napisać, ale takie straszne banały mi wychodzą, coś o natchnieniu zaczynam bredzić, jakby próbując pozować na wielkiego pisarza, który właśnie pisze wstęp do wiekopomnego dzieła. Nie mogę też napisać, że o to wróciłam, bo z tego co pamiętam, podobna notka jest zamieszczona poniżej i dobitnie świadczy o jakości takich deklaracji. Może napiszę tak - jestem. I mam nadzieję, że zostanę tu nieco dłużej, bo w odróżnieniu do poprzedniego powrotu, jestem szczęśliwa. Jakże ulotny to stan mógłby jaki cynik abo stały czytelnik powiedzieć, ale zdaje mi się, że nie jest to przypadkowa chwila euforii. Mam wrażenie, że to trwający już od dłuższego czasu stan spokoju. Nie nudy, lecz poczucia bezpieczeństwa i zadowolenia. Okropnie to brzmi, pompatycznie. Zaraz mi minie i przejdziemy do ciekawszych rzeczy, ale tytułem wstępu zawsze wypada wcisnąć kilka niezrozumiałych sformułowań co by pokazać czytelnikowi, gdzie jest jego miejsce :> (żarciszek).
Aha, tutaj mogłabym pojechać Heraklitem, wstawić jakieś panta rhei czy inne myndre odwołanie, ale stężenie banału sięgnęło by wówczas zenitu. Do rzeczy, Alutko, do rzeczy. Otóż, w tej euforii, która rzekomo nie jest euforią, twierdzę, że znów jestem pewną dziewczynką (panie doktorze, da się to leczyć?). Jeżu, jeżu... ta notka miała pójść składniej, ale jest z nią trochę jak z wizytą u dawno niewidzianej cioci (czo?), nie wiadomo jak się zachować.
Może zacznijmy tak: nie wiem jaki jest poziom wiedzy czytelników na mój temat, ale chcąc wyjść do szanownego czytelnika wspomnę, że do któregoś tam listopada prowadziłam bloga, na którym wyspecjalizowałam się w pisaniu o moich rozterkach egzystencjonalnych i upadkach moralnych. Ogólnie przyjęłam taktykę pozowania na zbłąkaną owieczkę, która strasznie cierpi, ale pomimo ciągłych utyskiwań nie ma wcale zamiaru zaprzestać dotychczasowego postępowania. Powiem wprost, liczyłam na to, że pewnego dnia, jeden z tych wpisów trafi przed oczy pięknego księcia, który to wzruszony do głębi moim losem stwierdzi, że musi mnie uratować i zjawi się, na białym koniu zajedzie pod mój wieżowiec, zapuka mi w okno i powie: "o nadobna niewiasto, ze snów mych spowita, wiem jak los okrutnie cię doświadczył, jak ludzie cię skrzywdzili. Przybyłem, by zabrać cię do krainy szczęścia, pódź no tu (no, z prowincjonalnego księstwa był), będziem się całować!" I ja jako stać będę, legnę w jego ramiona i on z tego świata złego, który tak mię doświadczył mnie zabierze. Koniec przynudnawej bajki. Niestety, wszyscy książęta byli na wojnie i nie było widoków, że znajdą chwilę, by zajechać pod moje okno, a ja sama też średnio przypominałam nadobną niewiastę. I mniej mam tu na myśli fizyczne podobieństwo, lecz moralny kryzys (szczególną uwagę bym tutaj zwróciła na termin "relatywizm etyczny" jako przyczynę). Szczęśliwie jednak kryzysy mają to do siebie, że z czasem mijają.
Być może ów początek końca tegoż kryzysu miał miejsce w Sylwestra, kiedy to zmarźnięta, na bosaka błąkałam się po zupełnie mi nieznanym Poznaniu szukając dworca (oho, wyczuwam cierpiętniczy ton), wydaje mi się, że tak, że to własnie wtedy zrozumiałam czego nie chcę, następnie zrozumiałam ciąg przyczynowo skutkowy stanu w jakim się znalazłam i to właśnie był ten milowy krok, causa efficiens (tak, jeszcze Arystotelesa tu brakuje) i katalizator zmian.
Nie można jednak od tego momentu mówić o pełnej sielance, bowiem podobnie jak w cyklu koniunkturalnym, tak i w życiu po każdym kryzysie musi następować faza przejściowa, w ekonomii zwana depresją (ą, ę, Alutko, wszyscy wiemy, że studiujesz prawo, więc skończ już z tym wymądrzaniem). Słowem sielanki nie było, bo przyszła sesja, którą skończyłam z jedną poprawką (prawoznawstwo - wyników póki co brak - uczucia mieszane) i zszarganymi nerwami. To właściwie był kolejny moment, w którym poczułam, że nie chcę tak. Nie chcę drżeć przed każdym egzaminem, kombinować, drukować ściągi w pobliskim punkcie ksero i żreć czekoladę na kilogramy w nadziei, że zawarty w niej magnez sprawi cud i pozwoli mi opanować 1000 lat polskiej państwowości w ciągu kilku wieczorów. Nie chcę być cwaniaczkiem. Zrozumiałam, że chcę być jak Magda M.! (taka tam, polska Ally Mcbeal).
Popadłam w dziwny stan wtenczas, jakąś gorączkę myśli. Postanowiłam, że przeniosę się na studia do Wrocławia (chodziło o wielkość rynku pracy), a żeby to uczynić poprawię maturę. Jako, że rzecz się działa na kilka dni przed ostatecznym terminem składania deklaracji maturalnych, tym bardziej poczułam, że to nie może być przypadek i jak postanowiłam tak też zrobiłam. Niestety już wiem, że był to trochę niefortunny krok, bowiem w nadchodzącej sesji czekają mnie dwa kobylaste egzaminy, do których właściwie już powinnam się zacząć uczyć, więc matura nieco spadła mi w hierarchii. Aczkolwiek nauka z Powszechnej Historii Państwa i Prawa w pewnym stopniu pokrywa się z maturą z historii, więc jest szansa na to, że nawet się na tej maturze zjawię. Gorzej, że prócz historii postanowiłam poprawiać polski i pisać WOS (brałam pod uwagę przenosiny na UJ) i już widzę jak bezskutecznie tego któregoś słonecznego dnia maja, w budynku LO I moje nazwisko będzie kilkunastokrotnie pewnie wywoływane bezskutecznie, bo takaż procedura, no ale trudno.
Z tymi przenosinami zresztą, to nie wiem przypadkiem czy to nie jest poroniony pomysł, bo możliwe, że chcąc się dostać z matury, nie byłoby możliwości przepisania ocen z dotychczasowych egzaminów i musiałabym zaczynać od pierwszego roku, a rok w plecy zdecydowanie nie wchodzi w grę. Poza tym, zastanawiam się czy przypadkiem ilość osób na roku w pewien sposób nie wpływa też na jakość kształcenia. Z tego co wiem, we Wrocławiu w zeszłym roku przyjęli coś koło 500 osób (w Toruniu ponad 300), więc na pewno jakaś różnica by była.
W związku z małym prawdopodobieństwem powodzenia planu przenosin (może w przyszłym roku będę próbowac wyczarować średnią 4,00, ponoć ona otwiera wiele drzwi), postanowiłam podnieść moją atrakcyjność dla potencjalnego pracodawcy poprzez podjęcie się drugiego kierunku studiów. W przyszłym roku (przy założeniu, że ustawa o płaceniu za drugi kierunek będzie obowiązywać dopiero od 2012 roku) zamierzam trafić na filologię rosyjską. Powód? Pewnie was rozśmieszę, ale podskórnie czuję, że szykuje się kolejny rozbiór Polski. Wroga trzeba znać. Inna sprawa to to czy podołam, ale biorąc pod uwagę dynamikę mojego życia towarzyskiego, myślę, że na pewno będę miała warunki ku temu by jednak podołać.
Co by jednak zrobić małe rozeznanie w tym, w co chcę się wpakować, zapisałam się na wolontariat w Rosji. Szczerze, to nie mam pojęcia, co konkretnie będę miała tam robić, z całą pewnością jednak będzie się to wiązało z koniecznością interakcji z ludźmi. Napawa mnie to przerażeniem, ale w żaden inny sposób nie zmienię swojego stosunku do ludzi, a nie mam zamiaru do końca życia cierpieć na jakiś niezrozumiały kompleks towarzyski, który spycha mnie na margines społeczny.
Zgubiłam w końcu wątek, pora to już późna, kończę. Jutro napiszę coś mniej nadętego.
Aaa, najważniejsze. Wiecie dlaczego dzisiaj było dobrym dniem? Odwiedził mnie mój brat ze swoją dziewczyną (a moją - miejmy nadzieję - przyszłą bratową) i wybraliśmy się na spacer po Toruniu. Po prostu. Podobnie wczoraj, gdy wpadł do mnie Filip z koleżeńską wizytą. Jednak nie jestem sama w tym rzekomo okrutnym świecie. Jutro na pewno nie będzie gorsze:) (Nie, nie wstąpiłam do sekty - to prędzej wpływ cudownego głosu Ryana Parisa, od którego choreografii uczył się zapewne sam Kwaśniewski... Ach, znam ja jednego, co to podobnie brzmi)